Uzbekistan z przewodnikiem

Nie ma lepszego czasu, by opowiedzieć Wam historię o naszej uzbeckiej przewodniczce, która nią była, ale tylko przez trzy dni. Za chwilę premiera naszego filmu o Uzbekistanie, więc moment jest idealny.

Fatalny wstęp

Zacznijmy od początku, a było to tak. Mój nowy uzbecki kontrahent przygotował ze mną piękną trasę, a kiedy nadszedł czas przylotu grupy do Taszkentu przekazał mi także końcowe informacje. Wszystko poza jedną informacją było bez zarzutu. Obok danych mojej lokalnej przewodniczki (bardzo mnie ucieszyło, że pracować będę z kobietą) była informacja, że pani pojawi się dopiero po śniadaniu następnego dnia, a nie na lotnisku.

Rzadko kiedy kontrahent zapewnia transfer z lotniska bez opieki. Poza tym jest to zawsze idealna okazja, by się poznać i omówić plan na najbliższe dni.

Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do przewodniczki osobiście. To, że nie mogła ze mną rozmawiać dwukrotnie, a potem opowiadała historie, że nagle w całym Taszkiencie wyłączono prąd, a ona utknęła na ciemnej ulicy nawet nie wzbudził u mnie żadnych podejrzeń. Różne rzeczy już widziałam i słyszałam, ale w Taszkiencie?

Środek nocy nie w smak

Kiedy wreszcie udało się nam porozmawiać, dowiedziałam się, że powód nieodebrania nas na lotnisku leży całkowicie po stronie pani, której nie chce się wstawać o 1 w nocy, by nas odebrać z lotniska. Ciekawe…

Dodam, że niemal wszystkie samoloty przylatujące do Taszkientu lądują nad ranem i to nic szczególnego.

Poza tym najpierw okrzyknięto nas grupą bohaterów, która jako pierwsza po pandemii rusza w świat, a tymczasem takie powitanie.

1:0 dla mnie  

Rozprawiłam się z tematem i pani jednak nas na lotnisku powitała. Nie była zachwycona. Jej trudne do zapamiętania imię — Dilmoza, skojarzyliśmy z hipnozą, mimozą, utrwaliliśmy sobie dość szybko.

Transfer do hotelu minął szybko i zgrabnie. Umówiłyśmy się na kolejny dzień. Wyglądało na to, że damy radę.

Praca w terenie

Po śniadaniu przewodniczka zjawiła się dosłownie punkt 10:00 co nie jest typowe, bo zazwyczaj pilot i przewodnik są wcześniej, przed zbiórką z grupą, by zrobić sobie ostatnią szybką odprawę. Ale obie wiedziałyśmy co i jak, więc ruszyłyśmy na zwiedzanie.

I pierwszy kompleks przed nami. Pierwsze zderzenie z historią Uzbekistanu. Dilmoza wzięła się za opowieści bardzo ambitnie, skacząc średnio co trzysta albo czterysta lat, zasypując nas imionami i nazwiskami władców, mieszając fakty i na dodatek to wszystko na jednym oddechu bez żadnych przerw na tłumaczenie z angielskiego na polski. Mimo kilku prób przerwania jej, by przetłumaczyć opowieść i upominania o koniecznych interwałach, Dilmoza sobie a ja sobie. Wprawne oko już wtedy zobaczyłoby, że chemia między nami właśnie się skończyła, a to dopiero pierwszy zabytek pierwszego dnia z naszego dziesięciodniowego pobytu w Uzbekistanie.

Zasada numer 1: nie pytać

Potem było ciut lepiej, choć chaos nas nie opuszczał. Najtrudniejsze były moje pytania organizacyjne: Jak długo pojedziemy? Czy mamy zabrać wodę ze sobą? Czy będzie cień?

Pamiętajcie, to mój pierwszy raz w Uzbekistanie i wszystko, czego się dowiem dzisiaj, zostanie ze mną na zawsze. Byłam niejako w potrzasku, musiałam w tym chaosie starać się zachować zimną krew i robić swoje. Łatwo nie było.

Na szczęście pojawił się targ. Wielki w wielkiej hali. Cudny! Dobrze, że przygotowałam się do oprowadzania po Uzbekistanie i kojarzyłam sporo faktów i miejsc. Inaczej bym poległa mimo obecności przewodnika.

Dla mnie było jasne, co się stało. Dilmoza, sprawdzona przez mojego kontrahenta wielokrotnie, zawsze pracowała z grupą sama. Nigdy nie miała pilota, z którym trzeba współpracować. Nie miała okazji pracować z tłumaczem, przez co mogła opowiadać w taki sposób od Sasa do Lasa nie robiąc żadnych przerw, ani nie dbając o jakiś logiczny układ chronologiczny.

No i kontrola czasu czy programu — co chciała to robiła. Ludzie i tak byli zadowoleni, bo często pewnie nawet nie wiedzieli, czy i co już zostało obejrzane i czy to na pewno było wszystko. A kompleksy do zwiedzania w Uzbekistanie są tak rozległe, że za każdym rogiem kryje się kolejny obiekt do zobaczenia.

Naga prawda

Po targu był lunch, i to był hit. Dilmoza po wysłuchaniu mnie jakie miejsca lubimy i czego oczekuję, zabrała nas do restauracji lokalnej przy głównej ulicy stolicy. Już na pierwszy rzut oka wiedziałam, że albo źle opisałam swoje oczekiwania, albo Dilmoza wcale mnie nie słuchała realizując swój z góry założony plan – kalkę, także z moją grupą.

By dojść do stolika musieliśmy minąć wielkie gary z różnymi paćkami. Na stole obok, w małych glinianych miseczkach pyrkała zupa. Panie kelnerki wyglądały jak u nas w latach 70. Poza tym siedzieliśmy przy stoliku z widokiem na wielką ulicę.

Było za późno, by narzekać. Wszyscy byliśmy już bardzo głodni i nie było odwrotu. Jedzenie uratowało sytuację, bo choć może nie wyglądało szczególnie, to było bardzo smaczne. Ale gwiazdą lunchu nie była kuchnia uzbecka. O nie! Została nią Dilmoza, która po 4 godzinach znajomości z nami zasiadła na czole stołu i zadała każdemu z nas po kolei pytanie: kim jesteś z zawodu i czym się zajmujesz?

Nieźle jak na pierwszy dzień. Mało tego, tę wiedzę, którą uzyskała postanowiła natychmiast wykorzystać. I tak z koleżankami lekarzami odbyły się na boku pierwsze niezobowiązujące konsultacje i porady, a u osób prowadzących własne firmy szukała możliwości praktyk dla swoich dwóch córek.

A my byliśmy tak zaskoczeni całą sytuacją i tym pytaniem, że musieliśmy poczekać kilka dni, by to skomentować.

Mąż poszukiwany

Do kolacji dotrwaliśmy bez większych niespodzianek. Potem był spacer po mieście nocą, a na kolację Dilmoza zabrała nas do zupełnie innej restauracji. Tu było na bogato! Było drogo, ale i smacznie. Siedziałyśmy obok siebie, co wcale nie przeszkadzało Dilmozie prowadzić gorących rozmów, z których wynikało, że ma 40 lat (myśleliśmy, że dużo więcej), że jest samotną mamą dwóch córek, że mąż zostawił ją przy narodzinach drugiej córki, że wywodzi się z bardzo lekarskiej rodziny i marzy się jej mąż obcokrajowiec. Koniecznie blondyn, bo chciałaby mieć syna, a najlepiej dwóch, czyli bliźniaki, ale koniecznie z niebieskimi (!!!!) oczami. Nasze zdumienie było większe niż zachwyt nad lokalną kuchnią. A Dilmoza brnęła dalej opowiadając swoją historię szczególnie panom obecnym w grupie.

Cały czas w szoku dotarliśmy do hotelu. Następnego dnia przed nami długi przejazd do Fergany na dwa auta. Ja zwyczajowo siadłam do jednego wraz z przewodniczką, by móc wysłuchać opowieści i tłumaczyć je w przerwach na postój. Ale Dilmoza miała inny plan. Ku mojemu zdziwieniu po kilkunastu pierwszych kilometrach, które spędziła na zażartej rozmowie z jedną z Uczestniczek po angielsku, mimo tego, że dwukrotnie prosiłam ją by przeszła na rosyjski, bo akurat pani angielskiego nie zna na tyle dobrze, by płynnie rozmawiać, Dilmoza uparcie ciągnęła swoją opowieść pytając, potakując, itd.

Prace ręczne

Ale najlepsze miało dopiero nastąpić. Nagle w trakcie jazdy Dilmoza wyjęła ze swojej torebki szydełko i włóczkę i niedokończoną robótkę. Oznajmiła nam, że robi krawat na szydełku i zamilkła dziergając sobie supełki.

Naprawdę, przewodniczka robiąca na szydełku w pracy! Mało tego, dowiedzieliśmy się, że buty, które ma na sobie zrobiła na szydełku jej koleżanka, a sukienkę uszyła sobie sama. Ma też własnej roboty torbę.

Z zazdrością patrzyłam na mijające nas raz po raz drugie auto, w którym było wesoło, zabawowo i gwarno. My delektowaliśmy się ciszą, a wielu z nas patrzenie na ruch szydełka po prostu uśpiło.

Im dalej w las tym było gorzej. Pomysły na zwiedzanie miasta okazały się nietrafione, a restauracja bez rezerwacji nie chciała nas przyjąć. Po mojej interwencji dostaliśmy na szczęście nawet własną salę. A kiedy odesłała naszych kierowców z kolacji, mówiąc, że ona jest zaproszona (choć tak nie było), a oni musieliby sami za siebie zapłacić, musiałam odkręcać wszystko osobiście i to po rosyjsku. Co za wstyd!

Bojowa przewodniczka

Wiedziałam, że teraz nie zrobię nic, ale już jutro mogę interweniować. Ostatecznie przekonała mnie do tego sama Dilmoza, która w trakcie próby rozmowy z nią sam na sam, kiedy wypowiedziałam swoje obawy, na pewniaka przyjęła postawę atakującą mnie, zapewniając, że jest tu najlepsza i na pewno nikogo innego nie znajdą na już.

Okazało się, że znaleźli i to bardzo szybko. A kontrahenci przejęli się na tyle sytuacją, że dotarli do nas na kolację. Przeprosili całą grupę. Przynieśli nam nawet dwie butelki wina. Te akurat nie były zbyt smaczne, bo słodkie, ale liczy się gest.

Nie lubię takich sytuacji, kiedy rozstajemy się z przewodnikami lokalnymi w takiej atmosferze. Zawsze pewnie pojawiają się obawy grupy, czy na pewno tak trzeba? A może warto dać jej drugą szansę? Czy to dobre zachowanie?

Zmiany na lepsze

Już kolejnego dnia w Chiwie wiedzieliśmy wszyscy, że decyzja była dobra i że dopiero przy zestawieniu z innym przewodnikiem widać różnicę. Prawda, mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy na młodego chłopaka, pięknie mówiącego po angielsku, z pomysłem na nas i na zwiedzanie.

Ja odetchnęłam. Współpraca była teraz książkowa. Kawa to kawa, kolacja elegancka to elegancka, zwiedzanie w cieniu, krótko i na temat. Grupa też szybko przyznała mi rację, że jest lepiej. Ale takie szczęście mieliśmy jeszcze dwukrotnie, bo w każdym kolejnym mieście mieliśmy nowych przewodników i każdy był lepszy niż Dilmoza. Na koniec trasy śmialiśmy się z sytuacji i jej pytań oraz sposobu bycia, ale nikt z nas nie wyobrażał sobie dziesięciu dni z Dilmozą.

Ostatecznie pokazano nam bardzo różnorodny  piękny kraj. Przewodnicy byli jego dodatkową atrakcją. Opowiedzieli nam mnóstwo ciekawych historii, pokazali piękne miejsca i nie robili w trakcie na szydełku.

Relacja z Uzbekistanu

Czytaj relację z naszej podróży po Uzbekistanie! RELACJA

Zapraszam na wycieczkę do Uzbekistanu! Zobacz program

  • udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *