Dzień 4: Fez – tygiel średniowiecza, rzemiosła i nowoczesnego Maroko – to lubię najbardziej!

Marzec, a w Fezie wiosna, słońce wpada przez małe okienka w dachu. Na zewnątrz wprawdzie jeszcze rześko, ale z pewnością w ciągu dnia zrobi się cieplej.

Zaczynamy dzień od śniadania, oczywiście nie obędzie się bez śmiesznych pomyłek i małych nieporozumień, ale pan kelner, który wymiennie jest tu także recepcjonistą i bagażowym zdobył nasza sympatię, więc prawie wszystko uchodzi mu na sucho.

Ruszamy do miasta. W planach całodzienne zwiedzanie Fezu. Najpierw przejazd busikiem pod Niebieska Bramę, tu spotykamy naszego przewodnika po Fezie. Dziewczyny od razu zauważają, że jego dżalaba jest z dobrego materiału. Zapytany o rodzaj wełny dumny odpowiada, że to włoski kaszmir, całkowicie świadomy jakości swego okrycia.

Jest przezabawny i bardzo dowcipny, poza tym ma sporą wiedzę i chętnie się nią z nami dzieli. Zabiera nas najpierw pod bramę, pokazuje ją nam z obu stron tej niebieskiej i tej zielonej a potem przejeżdżamy wspólnie pod Pałac Królewski. Tu sesja zdjęciowa razem i osobno, a potem spacer po dzielnicy żydowskiej. O tej porze jest tu bardzo przyjemnie i dość pusto. Zaciekawiają nas drewniane misternie rzeźbione balkony i sporo sklepów oraz kilka synagog. Kolejny punkt programu to punkt widokowy i widok na całe miasto, przy dzisiejszej widoczności i błękitnym niebie widok jest rzeczywiście godny pozazdroszczenia. Tuż obok jest manufaktura gdzie wypala się ceramikę. Najpierw poznajemy tajniki tutejszych słynnych mozaikowych arcydzieł, potem widzimy jak wypalane są naczynia, wreszcie oglądamy wyroby końcowe. Teraz czas na medinę, na to czekamy najbardziej. Pierwsza część to stragany z warzywami i owocami, potem mięso i ryby. Co jakiś czas pokazują się także ślimaki i ciasteczka. Wąskie przejścia, spory ruch, gwar i stara zabudowa to wszystko rzeczywiście nas urzeka i przenosi kilkaset lat wstecz. Trochę mniej podoba się nam część już odnowiona, ale kiedy popołudniem dotrzemy w boczne małe i wąskie uliczki i zobaczymy jak mogłyby wyglądać te same mury gdyby pozostawiono je bez żadnej pomocy nie mamy wątpliwości, że renowacja choć bardzo wyróżnia te nowe części od starych i tradycyjnych jest niezbędna, konieczna i po prostu wręcz zalecana by ocalić medynę. Zresztą nas przewodnik mimo całego zaangażowania w swoje miasto i bardzo wyważone opinie jest przekonany, że za kilka lat ta nowa część znowu będzie wyglądała jak stara.

Poza straganami i wąskimi uliczkami odkrywamy co jakiś czas za kolejnym zakrętem bardzo imponujące budowle. A to słynny meczet, którego biały minaret górował nad całym starym  miastem, a to madrasa czyli szkółka koraniczna z XII wieku, a to mauzoleum założyciela Fezu. Niemożliwe wręcz jest to jak tak duże budowle zostały misternie ukryte przez otaczające je budynki. Gdyby nie widok z góry aż trudno by nam było uwierzyć, że są aż takie wielki. Niestety do większości z nich nam innowiercom nie wolno wchodzić, zatem podglądamy wnętrza na tyle ile się da przez uchylone drzwi albo dziurkę od klucza.

Czekamy w większości na garbarnie i miejsce farbowania skór w wielkich tradycyjnych kadziach. Zapach z zewnątrz nie zapowiada i nie zdradza bliskości tej manufaktury. Jednak jak tylko wejdziemy po schodach od razu czuć co się święci. My jednak koncentrujemy się na widoku i historii jak obrabia się tutaj skóry. Wytrzymujemy dość długo na tarasie widokowym i choć wyroby ze skóry kuszą nie dajemy się namówić na zakup choćby najmniejszej torebki.

Po tylu doznaniach wzrokowych i węchowych jesteśmy głodni. A że odwagi kulinarnej nam nie brakuje wybieramy się dzisiaj do naprawdę bardzo lokalnej knajpki prowadzonej przez bardzo oryginalnego właściciela. Na dzień dobry wita nas serdecznie pozdrawiając w kilku językach i …staje na rękach. Potem dziarsko podszczypuje większość z naszych dziewczyn, przesyła buziaczki, mruga okiem, a warto dodać, że lat od dawna nie ma już 30. Nawet 40 ani pewnie 50+… w tajemnicy dowiadujemy się, że ma drugą młodą żonę, ale co ważniejsze świetnie gotuje. Bierze mnie na zwiady i w kuchni daje popróbować różnych dań. Oczywiście tadżin bo czym mógłby nas zaskoczyć. Ale poza tym dostajemy mini zupki i chleb oraz różne sałatki i pasty na przystawkę. Drugie dania są wyśmienite, zgodnie okrzykujemy je najlepszymi jak dotąd na trasie.

Zajadamy się, popijamy miętową herbatę i pozujemy do wspólnego zdjęcia wraz z panem przed restauracją.

Najedzeni spacerujemy jeszcze trochę po medinie a na koniec fundujemy sobie pyszną kawę w słońcu i wracamy do hotelu. To niektórzy z nas, inni zostają by jeszcze trochę pochodzić po medinie. I kiedy tak sobie przejdziemy nowymi dla nas uliczkami zostaniemy wyłapani przez pana, który jak się za chwilę okaże jest samozwańczym przewodnikiem.

Tak naprawdę to przez prześwit w bramie zauważyliśmy skóry i wełnę w wielkich worach. Kiedy weszliśmy dalej zobaczyliśmy pana czeszącego skórę, który pozwolił nam wejść głębiej i zrobić zdjęcia, a tutaj pojawił się nowy kolega, który zabrał nas najpierw na taras a potem do ich własnej garbarni. Jak się okazało, za niby bilety musieliśmy zapłacić a potem jeszcze pożegnać się z naszym przewodnikiem. Tego się spodziewaliśmy i nie mieliśmy nic przeciwko, jednak zaskoczył nas najpierw wielki smród w garbarni, naprawdę solidny, ciężki przenikający nas na wskroś.

A potem niespodzianką była reakcja naszego kolegi przewodnika, który nagle ni stąd ni zowąd obrócił się na pięcie i …uciekł. Chyba wszystko stało się jasne, kiedy zobaczyliśmy idącego z naprzeciwka policjanta w cywilu. Dla nas człowiek nikt, ale widać już nieraz gonił za nielegalne oprowadzania turystów naszego kolegę. Ten jednak niby szybko uciekł, ale wiedział dokładnie gdzie i kiedy nas znaleźć by upomnieć się o swoje. I tak widzieliśmy nawet dwie garbarnie jednego dnia.

Kolacja dzisiaj wychodna, ponieważ zasmakowało nam jadanie w miejscach lokalnych na wieczór mamy podobny pomysł, tutaj bardziej elegancko bo siedziska przy stolikach na zewnątrz, obok sporo innych stolików i dużo ludzi czekających tak jak my na kolację. Jest śmiesznie, wybory coraz łatwiejsze zawężają się do tadżin w różnych wersjach do kuskusu albo do zupy i warzyw. I tak w kółko. Niby to samo a jednak zawsze inaczej podane, inaczej smakuje.

Pora spać, jutro wczesna pobudka i długa droga na pustynię.


  • udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *