Nasz wylot do Wietnamu
Nasza tegoroczna trasa do Wietnamu zaczęła się 17 lutego. Wylatywaliśmy z kraju w atmosferze bardziej domysłów dotyczących epidemii niż realnego zagrożenia. Nikt wtedy jeszcze nie mówił o wielkich konsekwencjach, kwarantannie, czy nałożonych zakazach.
Inaczej już było, kiedy dotarliśmy na miejsce. Wietnam, wcześniej niż Polska dotknięty epidemią, bronił się bardzo skutecznie przed chorobą. My jako turyści od razu natknęliśmy się na środki do mycia rąk wystawione wszędzie: przed wejściem do każdego nawet najmniejszego sklepiku, muzeum, toalety. W hotelach w recepcji obowiązkowo także płyn do mycia rąk.
Maseczki?
Maseczki jakoś szczególnie nie wpadły nam w oko. Może dlatego, że w Azji na co dzień, szczególnie w dużych miastach wiele osób osłania twarz przed smogiem i spalinami.
Będąc na północy, na targu etnicznym, w terenie przygranicznym z Chinami zostaliśmy obdarowani maseczkami przez miejscowego policjanta lub urzędnika. Sam nie miał maseczki, ale ostrzegał nas przed konsekwencjami choroby. Nie powiedział nic więcej, poza wręczeniem wyliczonej liczby maseczek jednorazowych.
Potem jeszcze raz w Sajgonie, wchodząc do Muzeum pozostałości wojennych mierzono nam temperaturę i tyle.
Bez szkół w Wietnamie
Szkoły w Wietnamie były już zamknięte i co tydzień w poniedziałek byliśmy świadkami komunikatów rządu wydłużających te przymusowe wakacje. W wielu miejscach widzieliśmy plakaty informacyjne, łatwe do zrozumienia także dla nas, przedstawiające w obrazkach sposób postępowania na czas epidemii.
Turystyka bez zmian
Wtedy jeszcze wszystkie hotele i atrakcje były otwarte. Nic nie pokrzyżowało naszych planów podróżniczych. Czasem, kiedy mieliśmy zbyt wiele wolnego czasu i zatapialiśmy nosy w telefonach, dowiadywaliśmy się o najnowszych doniesieniach z kraju, które nie były optymistyczne. W trakcie naszej wyprawy Wietnam został wpisany na ogłoszoną przez polski rząd listę dziewięciu krajów niebezpiecznych, bo zarażonych wirusem.
Obawialiśmy się przymusowej kwarantanny po powrocie, ale nic nie mogliśmy już zmienić.
Lot do domu
Nasz lot powrotny odbył się bez najmniejszych problemów. Wtedy jeszcze lotniska działały normalnie. Wirus zbierał już ogromne plony we Włoszech. Loty do Rzymu zostały mocno ograniczone.
Po wylądowaniu w Warszawie całkiem normalnie wróciliśmy każdy do swojego domu. Kilkoro z nas dobrowolnie poddało się kwarantannie, jeszcze przed obowiązkiem wprowadzonym przez rząd. Inni ostrożnie, ale poinformowali pozostałych o kraju skąd wróciliśmy. Wystarczyło zaledwie kilka dni, by w Polsce zamknięto granice. Potem już nic nie było takie proste.
Utrudnienia na trasie
A my z niedowierzaniem śledziliśmy doniesienia z Wietnamu o ograniczeniach w ruchu turystycznym. Wyjeżdżając stamtąd mieliśmy wrażenie jakoby sytuacja została całkowicie opanowana i wręcz skłaniała się ku pomyślnemu zakończeniu. Zatoka Ha Long zamknięta dla turystów, muzea nieczynne, coraz więcej zamkniętych hoteli.
Szczęśliwy koniec
Mieliśmy szczęście, że zdążyliśmy i że wróciliśmy zdrowi.
Na miejscu też mieliśmy sporo szczęścia w nieszczęściu. Wietnam był jednym z pierwszych krajów, który zamknął grancie z Chinami. Tym samym ograniczył znacznie ruch turystyczny we własnym kraju. Chiny to jeden z głównych partnerów w turystyce. Są miejsca, gdzie grupy chińskie dyktują warunki. My najbardziej odczuliśmy ich brak, ku naszej uciesze, w Hoian i w zatoce Ha Long. Nie było tam pusto, aż tak to nie, a miejscowi już opłakiwali znaczące straty wynikające z braku gości z Chin, którzy napędzali przez ostatnie dwa lata cały biznes. My skorzystaliśmy, bo mieliśmy te dwie niewątpliwie bardzo ciekawe atrakcje dla siebie, bez wielkich tłumów dość głośnych Chińczyków. Chociaż pewnie teraz wolelibyśmy, by byli tam razem z nami, a świat znowu był dla nas otwarty.