Safari – emocje jak na grzybach

Czy naprawdę?

Stwierdzenie to pojawiło się podczas naszego ostatniego wyjazdu do Botswany, gdzie większość dni spędzaliśmy w parkach narodowych tego kraju podczas safari.

Jesteście na pewno sobie w stanie wyobrazić stan ekscytacji i napięcia w oczekiwaniu na pierwsze zwierzęta. Każda pojedyncza impala czy springbok – zwierzaki uchodzące za bardzo pospolite na safari w Afryce – budziły nasz zachwyt.

Gdzie się podziały nosorożce?

Zaczęliśmy jednak od safari w Khama Rhino Sanctuary w poszukiwaniu nosorożców. Jeździliśmy po parku wielka otwartą ciężarówką z panem rangerem, który obiecał, że dopóki nosorożca nie zobaczymy, nie wracamy. Byłam spokojna przez pierwsze pół godziny, a nawet drugie pół. Całe safari miało trwać dwie godziny. Kiedy na jego półmetku nadal nie widzieliśmy nosorożca, zaczęłam nerwowo motywować Pana do działania. Na dodatek wzmógł się mocny wiatr, który na otwartych przestrzeniach wzbijał w powietrze tumany kurzu i niestety zmniejszał z minuty na minutę szanse na powodzenie.

Oczywiście, że cieszyły nas oglądane springboki, widzieliśmy piękne zebry i to przy wodopoju, odkryliśmy cudne mangusty, a nawet hałaśniki, ale to nadal nie był wyczekiwany nosorożec, tym bardziej że to jedyne miejsce w Botswanie na spotkanie z tymi zwierzakami. Ze względu na ich pożądany róg, zwierzaki te padają łupem kłusowników i są często dla ich bezpieczeństwa przenoszone w specjalnie chronione obszary poszczególnych krajów Afryki.

Po dwóch godzinach, stojąc na wielkiej suchej polanie, wypatrywaliśmy nadal nosorożców. Było już niemal wszystko: guźce, strusie, perliczki, po raz kolejny springboki, pojawiły się nawet zebry, ale nosorożca ani widu ani słychu.

Uspakajał mnie jedynie pan ranger, który wcale nie zamierzał trzymać się wyznaczonej pory na safari i kontynuował poszukiwania. Pozwolił nam już nawet wyjść z ciężarówki, robić zdjęcia przed i za autem, byle tylko wydłużyć czas i zwiększyć szanse na nosorożca. Opowiedzieliśmy sobie o nim już niemal wszystko, wzmacniając tylko apetyt na te zwierzaki.

Po trzech godzinach i sam ranger opadł z sił i stracił nadzieję na sukces, oczywiście, że nie spotkał się z moim przyzwoleniem na zakończenie safari bez wielkiego finału.

Wielki finał poszukiwań

Daliśmy sobie wspólnie jeszcze jedną szansę na nosorożce. Pojechaliśmy do ostatniego przed bramą oczka wodnego. Już z daleka widać było jedno stojące tam auto, im bliżej, tym większe były nasze oczekiwania na nosorożca. I nie myliliśmy się, były dwa, piękne nosorożce białe. W tajemniczym kurzu i pyle wyglądały zjawiskowo.

Jacy byliśmy zachwyceni, to ten najpiękniejszy nasz prawdziwek w koszyku podczas grzybobrania. Jako że akurat czas naszego wyjazdu zbiegł się ze zdjęciami grzybobrania w Polsce, ktoś w grupie porównał nasze safari do szukania grzybów. Niby wszyscy patrzą, a widzą nieliczni, niby każdy się zna, a jednak jak przyjdzie co do czego, to każdy „jelonek” jest inny, no i czas, można chodzić i nie znaleźć nic, a potem nagle wysyp jak na grzybach.

Postaliśmy długo, by nacieszyć się widokiem, obce auto odjechało – zostaliśmy sami. Przestawiliśmy naszą ciężarówkę, podjeżdżając kilka metrów i wtedy pojawił się zupełnie niespodziewanie trzeci nosorożec, też biały.

Warto było czekać i cierpliwie objeżdżać park. Mamy to!

Park Nhai Pan

Kolejne safari to już Nhai Pan i wspaniały park głównie wokół wielkiego solniska. O tej porze roku niezbyt urodziwy, bo bardzo suchy. Za to białe solnisko, baobaby i błękitne niebo robiły piękny kontrast. W drodze do obozowiska liczyliśmy na zwierzaki, jak na złość nie było nic. Poza małymi antylopikami, które co jakiś czas czmychały spod krzaków na prawo i lewo.

Dotarliśmy do pierwszych bram parku i tam zupełnie niespodziewanie pomiędzy budynkami zobaczyliśmy naszego pierwszego słonia. Wiercił trąbą dziurę w miejscowej studzience w poszukiwaniu wody.

Jaka była nasza radość.

Słonie! Mnóstwo słoni

Już przestały się liczyć trudy podróży i niedogodności, oczywiście pierwszy słoń jak pierwszy grzyb albo pierwsza jaskółka miał uczynić teraz wiosnę.

I niemal tak się stało. Przy oczku wodnym, do którego pojechaliśmy, czekał nas prawdziwy spektakl z udziałem kilkunastu słoni.

Staliśmy tam jedynie my, w dwa samochody, zapatrzeni w stado kapiących się i pijących słoni. A te, nie robiąc sobie nic z naszej obecności, przechodziły niemal ocierając się o nasze samochody. Było ich najpierw kilka, potem zaczęły ściągać do wody ze wszystkich stron. Towarzyszyliśmy im podczas picia, a potem odprowadzaliśmy wzrokiem, kiedy odchodziły, ustępując miejsca nowoprzybyłym zwierzakom. Nie mogliśmy przestać patrzeć, robić zdjęcia, oglądać je z bliska przez lornetkę.

To było nasze święto

Na tyle nam się podobało, że po krótkiej przerwie w obozowisku postanowiliśmy pojechać w to samo miejsce na zachód słońca. Złapaliśmy słonie w ciepłym słońcu, tuż przed zachodem, a potem także wraz z płonącą czerwono-pomarańczową kulą zachodzącego słońca. To było przeżycie. Tylko dla nas i tak blisko.

Dzikie koty

Będąc w Botswanie, przekonaliśmy się nie raz i nie dwa, że dla tropicieli/przewodników liczą się koty i likaony. Jak tylko mieliśmy informacje, że jakiekolwiek z tych zwierzaków znajduje się w pobliżu, świat przestawał istnieć i gnaliśmy, by oglądać te zwierzaki. Potwierdzamy – są wspaniałe, wielu z nas widziało je z tak bardzo bliska po raz pierwszy. Nieraz lwice idące wprost na nas siedzących w aucie budziły nasz lęk i przerażenie. Nie zapomnimy pełnego wyrzutów wzroku gepardzicy, której przeszkodziliśmy w uczcie nad dopiero co upolowaną impalą. Pewnie gdyby była sama, zostałaby, jedząc, ale poderwały się jej małe dzieci, i podążyła za nimi. Długo patrzyła za nami, obracając swoją utytłaną we krwi zwierzaka głowę i cały pysk, ale nie podeszła bliżej, by wrócić do jedzenia. Sępy natychmiast wykorzystały tę okazję i przejęły martwe zwierzę.

Nie trzeba było długo czekać i natknęliśmy się na kolejne objedzone kości, tym razem elanda. Nasi opiekunowie nie odpuścili takiej szansy i zaczęli przeszukiwać tutejsze drzewa, licząc na koty, nie mylili się. Ale ku naszej wielkiej radości pod drzewami leżała wielka rodzina lwic wraz z małymi. Tuż obok kolejna grupa lwic z jeszcze mniejszymi kociakami. Te jak tylko oswoiły się z naszą obecnością, zaczęły dokazywać na nowo. Skakały przez ciała swoich matek, piły mleko, bawiły się końcówką ogona. Wszystko ku naszej radości.

W takich momentach czas przestaje się liczyć, dopiero po godzinie zapisanej przy zrobionych zdjęciach widzieliśmy, jak długo staliśmy, obserwując naturę. Nikt nas nie poganiał, nikt nie wjeżdżał w kadr – to był istny raj. Jednego tylko dnia w jednym okręgu widzieliśmy aż siedemnaście lwów.

Lampart

Kolejny dzień minął pod hasłem lampart, którego brakowało nam do kompletu. Jeden z przewodników, w znany tylko sobie sposób, znalazł lamparta w zupełnie niemożliwym miejscu, pod krzakiem, z głową wystająca po jednej stronie konara, a pupą po drugiej stronie.

Mieliśmy wielką przyjemność, by i dzisiaj być blisko obok tego zwierzaka.

Chyba nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, że cały świat przyjeżdża do Botswany, by szukać dzikich psów. Nasi opiekunowie pękali z dumy kiedy pokazali je nam po raz pierwszy, a potem kolejne razy.

My chyba do końca nie odkryliśmy ich piękna, choć po tygodniu widzieliśmy więcej różnic w ich ubarwieniu i poznawaliśmy coraz więcej ciekawostek na ich temat.

Cierpliwość – to gwarancja sukcesu

Choć nie mogę na koniec napisać, że jeśli lubisz grzyby, to polubisz safari i nie do końca zgadzam się, że obie aktywności można porównać jeden do jeden, to może mają ze sobą coś wspólnego.

Na pewno obcowanie z przyrodą, najlepiej ciszę, te same godziny, bo najlepsze safari to poranek lub zachód słońca, i wielka euforia, bo nie ma dwóch takich samych safari i dwóch takich samych grzybobrań. A i cierpliwość, popłaca podczas grzybobrania, ale i na safari.