Poza programem: Dlaczego nie nadaję się na żonę Berbera?

[su_carousel source=”media: 218,219,220,221,223,224″ link=”lightbox” title=”no”]

Przedostatni dzień w Maroko, do tego wolne popołudnie w Marrakeszu. Czas na podsumowanie całej trasy, omówienie jej z kontrahentem. To także decyzja o kontynuacji dalszej współpracy. Ponieważ nowy agent spisał się na medal już mogę snuć kolejne plany i układać nowe trasy oraz rezerwować nowe terminy. Jest okazja by to uczcić.

Najpierw jednak musimy wspólnie wybrać restaurację na dzisiejszą kolację. To na pozór łatwe zadanie zajmie nam trochę czasu ponieważ to co mój kontrahent uważa za odpowiednie dla mojej grupy nie widzi mi się do końca. To co wybieram ja nie mieści się w widełkach cenowych przeznaczonych na kolację. Musimy poszukać by ostatecznie podjąć dobrą decyzję co do miejsca jak i widoku z tarasu.

Obowiązki dopełnione, zakupy zrobione, czas na lunch. Zostaję zaproszona na lunch. Dodam, że kontrahent był z nami od samego początku trwania wycieczki i osobiście opiekował się grupą by dopiąć wszystkie szczegóły i poznać Polaków, bo to jego pierwsza grupa z naszego kraju.

Po 9 dniach dowiaduję się, że podobno lubię mięso, zawsze myślałam, że jednak pieczywo i słodycze ale to są takie momenty, kiedy nie wypada zaproponować wyjścia na naleśniki marokańskie z dżemem figowym, zatem nie mówiąc nic czekam dokąd pójdziemy.

Tuż obok placu, za rogiem są stoiska gdzie podawana jest typowa dla Marrakeszu potrawa zwana tajina. Oddycham z ulgą, jagnię w garnku, z cytryną kiszoną i sosem, która dochodzi w glinianym naczyniu zakopana przez ponad dwie godziny w popiele nie jest mi straszna. Niestety okazuje się, że do wyboru są tylko dwie opcje: pół kilo mięsa lub kilogram mięsa. Aż na takie poświęcenie nie jestem gotowa. Ale kontrahent przychodzi z wybawieniem i idealnym rozwiązaniem, podaje się tutaj także inną potrawę także z jagnięciny, owca jest w całości wędzona na wolnym ogniu, potem duszona i na końcu grillowana. Zgadzam się, bo nic innego tu nie ma. Kontrahent znika. Na małym stoliku wyłożonym mozaiką pojawiają się kartki papieru, które teraz służą za podkładki lub mini obrusiki, ale za chwilę jak podpatrzę u innych mogą być serwetką, wystarczy urwać kawałek takiego papieru i obetrzeć sobie wąsy albo usta… Można też powyjmować sobie resztki mięska z zębów, cóż to tutaj nikogo nie obrusza…

Staram się odwrócić wzrok w oczekiwaniu na moje mięso, na mało się to zdaje, bo za mną jest wielkie lustro które usilnie wszystko pokazuje nawet mimo mej woli. Wraca mój kolega, rozsiada się cały dumny z wyboru miejsca. Pokazuje pojedyncze gliniane garnki, w których na piecu pyrka sobie tajina, obok głowa barana z rogami, opieczona z wywalonymi na wierzch zębami zachęca przechodniów reklamując jednocześnie zawartość garnków.

Na stole leży już chleb, ten słodkawy lekko w smaku pszenny wypiek jest naprawdę smaczny. Jest i mięso, zdążyłam jeszcze przed złożeniem zamówienia poprosić o chudą porcję. I voila mam o co prosiłam. Kawał mięsa z owcy, nie do końca bardzo chudy, bochen chleba i papierowa kartka. W drodze herbata miętowa, tu zagapiłam się i nie zdążyłam poprosić o mało cukru, by nie całkiem urazić mojego kontrahenta, bo przecież nikt porządny gorzkiej miętowej herbaty nie pija. Herbata jest pyszna ale tak słodka, że jej gęsty płyn przylepia się niemalże do ścianek szklaneczki i trudno go wychylić.

Mięso, tłuszczyk, mięso, tłuszczyk, kość, kostka, mięsko, tłuszczyk… Nie mam widelca i nie wypada mi o niego poprosić. Nikt obok mnie nie ma. Przy stoliku naprzeciwko dwóch „miśków”, wysportowani, w dresach adidasa i klapkach. Zajadają się, aż im tłuszcz po brodzie kapie. Pod ścianą i lustrem dwie kobiety. Młodsza uśmiecha się  kiedy nasz wzrok łapie się w lustrze. Mnie fascynuje Jej zapewne babcia, stara, z tatuażami na twarzy, aż mlaszcze tak bardzo smakuje jej podane danie. Nabieram odwagi by poprosić mojego kolegę o zdjęcie z kobietami. Ten nagle nabiera wody w usta i mówi, że lepiej będzie jak sama jako kobieta pójdę do nich także kobiet i zapytam czy pozwolą sobie zrobić z nimi wspólne zdjęcia. Zakłada, że na pewno mi nie odmówią, a on jako mężczyzna nie powinien zaczepiać podkreślam słowo zaczepiać obcych kobiet.  Dopiero teraz analizuję tę sytuację i dochodzę do wniosku, że nic nie jest tu spójnego. Tu niby zaczepiać, a na targu obok wszystkim sprzedawcom łapy się kleją do turystek  a oni tam niby tylko sprzedają. Nie ma czasu by to głęboko analizować. Zdjęcia zrobione, panie zadowolone, moich kilka słów po arabsku zdaje egzamin.

Wracam do mojej owcy i kontrahenta. Idzie mi dobrze, wydłubuję pojedyncze kawałki chudego mięsa. Jest naprawdę dobre. Kończę szybciej niż mój kolega, który cmoka, oblizuje i wysysa smak i aromat z każdej najdrobniejszej kosteczki na talerzu. Na moim dla odmiany sterta tłuszczu, kości, nie do końca objedzonych kawałków mięsa. I to właśnie teraz dowiaduję się prawdy o sobie. I nie jest ważne, że jestem na proszonym lunchu ani, że zamierzamy wspólnie pracować z następnymi grupami. Mój kontrahent całkiem serio wyznaje mi, że zupełnie nie nadaję się na berberyjską żonę. Żadna z nich nie zostawiłaby tyle mięsa na talerzu. I że mam dokładnie porównać sobie jak wygląda jego talerz, czyli talerz prawdziwego Berbera a jak wygląda mój talerz. Przyglądam się im posłusznie, i rzeczywiście różnicę widać gołym okiem. Tyle, że nie miałam świadomości, że to jakiś casting. Skoro już i tak przepadłam bez reszty jako kandydatka na berberyjską żonę zamawiam sobie oliwki na pocieszenie i robię dokładną dokumentację obu talerzu by już nigdy więcej takiego błędu nie popełnić. I choć to może wydawać się śmieszne mi i wam, to w ustach mojego agenta zabrzmiało straszliwie poważnie.

Poza tym dodał, że na pewno nie odnalazłabym się w świecie zdominowanym przez islam i tyle by było.

No cóż, na kawę idę już sama.

Jakoś nigdy nie gustowałam w baranach… (proszę o dosłowność).

P.S.

Jeszcze tego samego wieczoru po nieudanej próbie castingu na żonę berberyjską, ten sam kontrahent zaproponował mi kupno busa pół na pół. Gdzie? W Maroko. Po co? Dla turystów. Krótko mówiąc żony ze mnie mieć nie będzie ale jako partner w spółce rokuję nie najgorzej. Przynajmniej to. Zawsze to jednak budujące uczucie, że mogłabym znaleźć  tu sobie jakieś miejsce… Jeśli się zgodzę…