Jedziemy do surykatek
Jedną z atrakcji Botswany jest bliskie spotkanie z surykatkami. Te przemiłe zwierzęta, dynamiczne i energiczne, mocno rozsławione przez Timona z „Króla Lwa”. To na pewno atrakcja warta rozważenia podczas trasy po Botswanie – tak mi się przynajmniej wydawało.
By tam dotrzeć, nadłożyliśmy trochę drogi, ale była ona w pełni cudna, bo jechaliśmy wzdłuż ogrodzenia Parku Narodowego Nxai Pan, i co kilkadziesiąt metrów przy ujęciach wody widzieliśmy stada słoni, żyraf, zebr i antylop. A ponieważ były to dla nas pierwsze egzotyczne zwierzęta na trasie, nie mogliśmy powstrzymać się od częstych przystanków, co znacznie wydłużyło naszą drogę i zmieniło czas dotarcia na miejsce. W komplecie mieliśmy strachliwego kierowcę, który na każde hasło z prośbą o zatrzymanie się na siusiu, przerażony badał najpierw wzrokiem teren, opowiadając straszne historie o czyhających na nas w trawach hienach, a nawet lwach. Nikomu nic się nie stało, wszyscy cało i zdrowo, ale bardzo późno dotarliśmy na miejsce.
Klapa na całego
Bardzo późno znaczy w Afryce po ciemku. A gdy na dodatek okazuje się, że w lodży nie ma prądu i wody (jak się później okaże już od 3 dni), a manager w obliczu mojego zdenerwowania, woli mianować siebie pomagającym tu tylko wolontariuszem, to jest klapa na całego.
Na szczęście, nie mogliśmy już skorzystać z atrakcji, jaką nam przygotowano na ten wieczór, a mianowicie noclegu na solnisku z Buszmenami. Nie miałam konkretnej wizji co do tej atrakcji, ale potem zgłębiłam temat. Mieliśmy pojechać otwartymi samochodami około godziny w głąb solniska i tam spać na materacach pod gołym niebem na solnisku, wprost na ziemi.
Dodatkiem miały być występy Buszmenów i kolacja pod gwiazdami. Duch Afryki strzegł nas przed tym pomysłem, następnego dnia widzieliśmy i miejsce i Buszmenów, których zaskoczyliśmy wizytą (podobno zapowiedzianą) w ich namiotach, aż trzech Buszmenów poszło po wodę w trakcie naszego przyjazdu, ale napotkani z kanistrami przy studni, byli gotowi rzucić wszystko i wracać do obozowiska. Zrezygnowaliśmy.
Ale wracamy do surykatek
Ja, jak każdy, miałam swoje wyobrażenie o spotkaniu z tymi zwierzakami. Zamarzyła mi się cała rodzinka stojąca słupka na kopcu ziemi we wschodzącym afrykańskim pomarańczowym słońcu. Rzeczywistość jednak przerosła moje wyobrażenia. Najpierw musieliśmy odbyć godzinną podróż i to tuż po wschodzie słońca, kiedy nie jest jeszcze zbyt ciepło, a raczej wręcz zimno na solnisko. Nasi kierowcy zasuwali z nami z prędkością ok. 70 km, mając niezły ubaw (uwaga jechaliśmy w otwartych autach typu safari). Nam odpadały głowy, włosy rozwiane każdy w swoją stronę nie nadążały za prędkością. Piasek mieliśmy wszędzie, nie tylko w zębach i nosach.
Tropiciel surykatek
Ale wreszcie po mniej więcej godzinie drogi dotarliśmy na miejsce. Na wielkim, pustym i suchym polu, z daleka Culture (nasz kierowca) wskazał mi Pana w niebieskiej kurtce, którego przedstawił jako opiekuna i tropiciela surykatek. Pan tylko pokazał nam palcem na kilka zwinnych zwierzaków, które rzeczywiście ganiały po polu.
Wysiedliśmy z samochodu i zaczął się pościg za surykatkami. „Timonów” było osiem i najpierw pozowały cudnie stając słupka, grzebiąc norki, biegając wesoło na prawo i lewo. Ale zanim dotarło na miejsce drugie auto, zaczęły szybko oddalać się, a my za nimi głodni zdjęć i oczywiście obcowania ze zwierzakami.
Pan w niebieskiej kurtce miał tylko powiedzieć, że należy za nimi iść tak długo aż znajdą sobie nowe miejsce i zrobią przerwę na jedzenie. Cóż było robić, my zapiaszczeni, brudni i ogorzali od wiatru i piasku goniący za stadem niemal niewidocznych, bo tak szybkich zwierzaków po polu.
Ale chcieliśmy nacieszyć się nimi jak najbardziej. Wreszcie zwierzaki zlitowały się nad nami i zwolniły nieco.
Zdjęcia surykatek
Odetchnęliśmy z ulgą i zabraliśmy się za fotografowanie.
Kierowcy wspomnieli, że nieopodal jest inna rodzinka tych małych stworów. Pojechaliśmy sprawdzić, ale nie udało się nam ich odnaleźć. Wtedy doceniliśmy zasadność osoby pana w niebieskiej kurtce.
Wróciliśmy do naszej dużej rodzinki, która zrobiła sobie postój, a my mieliśmy po raz kolejny okazję do zrobienia im pięknych zdjęć.
Safari jednak udane, choć było to dość osobliwe przeżycie. Nieproporcjonalne duże nakłady drogi i czasu do efektów na miejscu.
Przetarcie szlaku to jednak wyjazd wielu niespodzianek.