Słaby początek
Niech przykładem będzie tylko jeden dzień wyjęty z podróży do Ugandy. Ani pierwszy ani ostatni z naszego pobytu w Ugandzie. Jest sielankowo, dopiero co udało się zobaczyć goryle i przyszedł czas na więcej.
Przed nami zaledwie 4 godziny przejazdu do kolejnego hotelu. Trasa zapowiada się dość malowniczo, bo częściowo przez szutry, mały odcinek asfaltu.
Jemy dość wcześnie śniadanie. W hotelu już pusto, wszyscy nowi goście zjedli swoje śniadanie dużo wcześniej i ruszyli na goryle. Mamy salę restauracyjną tylko dla siebie. Nie spieszymy się zbytnio.
Wreszcie wskakujemy do auta i okazuje się, że mamy kapcia! Wielka tylna opona – widać gołym okiem, że nie ma powietrza i wymaga natychmiastowej pomocy.
Nie jest to dobry znak dla nas. Pompowaliśmy ją już dwukrotnie podczas podróży po Ugandzie. Mało tego, w dwóch miejscach panowie naklejali magiczne łatki, a tymczasem widać, że problem się nie rozwiązał.
Pomoc przy naprawie
Na szczęście w lodży nie brakuje chętnych do pomocy. Niestety nie mamy lewarka. Tak to jest, gdy dostaje się auto od znajomych, a nie z wypożyczalni, ale na szczęcie obok na parkingu sporo innych aut i szansa na lewarek wzrasta. Pomocni Holendrzy pożyczają sprzęt.
Teraz tylko pytanie, jak podnieść takie wielkie terenowe auto? Obok chłopcy, którzy zwykle myją auta służą pomocą. Dobrze, że im wczoraj zapłaciłam więcej niż chcieli za umycie auta. Nie da się zdjąć opony, bo każda śruba z innej matki, a klucz tylko jeden. Cudnie. Do najbliższej stacji 20 km szutrem. Z taką oponą nie dojedziemy. Pan dozorca uspakaja i przywołuje pana ze wioski. Ten, nie wiem czy przy okazji niedzieli, czy zwykł tak chadzać na co dzień, w garniturze świeżości zaszłej, przychodzi z pompką, jak do materaca i akcja rusza i nabiera tempa.
Pompujemy
Mało że pompuje jedną oponę, sprawdza także powietrze w trzech pozostałych, i tylko my powstrzymujemy go, by nie pompował opony zapasowej… Kaska się należy.
Kolejna niespodzianka
Wreszcie jest hasło ruszamy. Zapakowani i gotowi do odjazdu machamy miejscowym na parkingu. I kolejna niespodzianka – auto nie chce odpalić, ani drgnie, głucho. Żadnej najmniejszej iskry, ani nawet małego pomruku… Pięknie. Ta sama ekipa, co dopiero pomagała nam przy oponach zaczyna rozwijać jakieś gołe kable. Ostatnio widziałam takie przy kolejce elektrycznej do zabawy, tymczasem tutaj mają one obudzić do życia wielką maszynę. Niestety kilka pierwszych prób spełza na niczym. Na placu jest jeszcze jedno auto i jeden kierowca, przystawia do nas swoje auto, i tak udaje się odpalić maszynę.
Do dwóch (???) razy sztuka. Ruszamy , machamy, odjeżdżamy.
Nie ufaj GPS w Ugandzie
Nasz GPS pokazuje 50 minut do kolejnego celu – jedziemy. Trasa piękna! Zielono, wszędzie wioski, banany, miejscowi, dzieci… Wreszcie nasz czerwony punkt na mapie mówi, że dotarliśmy na miejsce… Nie bardzo chce mi się w to wierzyć, bo miejsce nijakie. Wcale nie to, co zamierzałam spotkać po opisie. Wychodzimy, bo akurat przy drodze stoi pomnik z gorylami. Pytamy napotkanego przypadkowego kierowcę, gdzie jesteśmy. Robi wielce zdziwioną minę, kiedy sprawdza na mapie nasz cel i informuje, że pojechaliśmy dokładnie w przeciwną stronę, czeka nas 50 km powrotu szutrami, co znaczy 1,5 godziny straty na powrocie plus 1,5 w tę stronę, nieźle…
Gorzej być nie może
Kiedy wydaje się nam, że już ostatnie kilometry dzielą nas od wjazdu na asfalt, a tam czeka stacja, toaleta, kompresor, ktoś przy drodze krzyczy: Stone! Słyszę wyraźnie: Stone! I zza zakrętu widać, że przed nami zamieszanie na drodze. Kawał wielkiej skały odpadł z urwiska, wraz z korzeniami wielkiego drzewa dynda teraz nad urwiskiem, ale trasa jest kompletnie zablokowana.
Wszystko musiało wydarzyć się na tyle niedawno, że nie opadł jeszcze na dobre kurz, ale na tyle dawno, że miejscowi zdążyli już przystąpić do pracy. Przy wielkim kamieniu pracuje sześciu mężczyzn. Mają dwa młotki i waląc krok po kroku starają się rozłupać po kawałku skałę.
Trochę to nam zajmie. Korzystamy z małego zbiegowiska, które z każdą minutą będzie coraz większe, jak to w podróży po Ugandzie. Toaleta za samochodem. Zaczynają gromadzić się kobiety i dzieci. Te ostatnie otoczyły szczelnie nasz samochód w którym schroniły się nasze dzieciaki, bo miały już dość dotykania i szturchania. Poza tym rozdaliśmy już wszystkie słodycze, nadmuchaliśmy wszystkie balony, a nawet wyjęliśmy bańki, których tutaj dzieci się przestraszyły.
Panowie z małymi sukcesami nadal walą młotami i starają rozkruszyć ułupane elementy skały. Kawałek po kawałeczku… Panie nakładają ten rozdrobniony kamień do żółtych kanistrów i wynoszą na boki. Nawet nie mamy im jak pomóc.
Cała akcja trwa godzinę. Za nami robi się korek samochodów. Przed nami to samo. Nie ma objazdu, to znaczy jest, ale tak absurdalny, że nikt go nie rozważa na serio.
Zgodnie z planem mieliśmy już być w naszym nowym hotelu, a tymczasem odjechaliśmy 20 minut od naszej lodży.
Na stacji benzynowej, do której wreszcie dotrzemy nie ma oczywiście kompresora. Opona na oko wygląda dobrze. Jedziemy.
Bezdroża w Ugandzie
GPS uparcie prowadzi nas po swojemu, jednak po kilkunastu kilometrach naprawdę trudnej trasy, pełnej dziur, wyrw, osuwisk poddajemy się. Tak się nie da! 90 kilometrów taką trasą ze świadomością, że mamy niesprawny akumulator, do którego nalaliśmy zwykłej wody, oponę, która gubi powietrze i trójkę dzieci, a przez ostatnie pół godziny nie spotkaliśmy żadnego auta… Wracamy na asfalt, by pojechać dłuższą, jednak znaną mi trasą przez Nieprzenikniony Las Bwindi.
Tu ruch turystyczny widać. To nas trochę uspakaja. Ścigamy się ze słońcem, by zdążyć przed jego zachodem dotrzeć na miejsce.
Zakurzeni i zmęczeni
Z trasy planowanej na 4 godziny wyszło nam, że byliśmy w drodze ponad 10 godzin! Docieramy na miejsce. Jesteśmy jedynymi gośćmi w naszej lodży położonej nad rzeką. Mamy dwa małe drewniane domki nad samą wodą. Kolacja przy lampkach, cykady, księżyc i najwspanialsze niebo na świecie.
Żadnego zdjęcia na Insta, nawet jednego na Facebooka, taki zwykły dzień w Ugandzie pod hasłem „Wakacje z dziećmi”.
Czytaj więcej o moich wakacjach z dziećmi w Ugandzie! Zobacz!