O napiwkach w podróży

USA is the best! Amerykańskie napiwki

-Najbardziej lubimy Amerykanów!

Często spotykam się z takim stwierdzeniem naszych zagranicznych przewodników lub kierowców. Lubię drążyć temat i pytać:

– A dlaczego?

Odpowiedź zawsze jest bardzo podobna. Niektórzy silą się na dyplomację i zaczynają od opowieści o wyjątkowej trasie, spokojnym programie, starannie dobranych luksusowych hotelach, ale na koniec i tak zawsze padnie nieśmiertelne stwierdzenie:

– Dlatego, że dają zawsze bardzo godziwe napiwki.

Kawa na ławę. Przewodnik po napiwkach na Galapagos

Temat wywołał się poniekąd sam, kiedy podczas naszej ostatniej wizyty w Ekwadorze pływaliśmy katamaranem po Wyspach Galapagos.

Już pierwszego dnia nasz lokalny przewodnik delikatnie, aczkolwiek bardzo stanowczo odesłał nas – wszystkich gości statku do książki, którą każdy pokój miał przy łóżku, gdzie poza wieloma informacjami praktycznymi, był całkiem spory rozdział poświęcony napiwkom. Mało tego, podano wprost wyliczone kwoty sugerowane przez armatora.

Nie powiem, zamurowało mnie, kiedy przeczytałam, że każda osoba powinna zapłacić 40 dolarów dziennie! A że byliśmy tam 5 nocy i 6 dni, rachunek był bardzo prosty: 240 dolarów jako napiwek. Z czego część to kwota dla załogi i to sporej, która została nam w całości (od pana z maszynowni po kapitana) przedstawiona podczas powitania. Druga połowa kwoty to część dla naszego opiekuna – przewodnika, i to o tę część Jimmy – lokalny opiekun zabiegał szczególnie.

Nie ukrywam, miałam kłopot. Zasugerowałam całej mojej grupie jeszcze przed rejsem zbiórkę 40 dolarów. Miałam na myśli jednak składkę od osoby, ale za cały rejs. Na pewno nie za dzień.

Poza nami na pokładzie było pięciu Amerykanów. Jedna rodzina trzyosobowa i jedna para. Po cichu liczyłam, że razem uratujemy jakoś sytuację napiwkową. Całe obłożenie katamaranu to 16 osób, z czego aż 11 uczestników było z naszej grupy.

Raz nieśmiało wspomniałam przewodnikowi, że kwoty podane w książce poradnikowej są wygórowane i raczej mało realne w naszym przypadku. Wzruszył ramionami i chyba jednak ciut bardziej zaczął się angażować w zabawianie Amerykanów, a nie nas, widząc tam jedyną szansę na spodziewany napiwek.

Zrobiło mi się jednak dużo raźniej, kiedy w przeddzień rozstania Tata Amerykanin skonsultował ze mną kwestię napiwków. Zaczęło się od pytań o samą formę przekazania kopert oraz czas, ale dobrnęliśmy także do kwot. On podobnie jak ja uważał, że sugerowane kwoty są zbyt wysokie, a że ich jest trójka, ale płaci jeden nierealne także w ich przypadku.

Nikt z nas nie miał absolutnie żadnych zastrzeżeń co do pracy naszej załogi i przewodnika, ale w zestawieniu z i tak drogim rejsem, oraz kosztami dolotu te napiwki byłyby już znaczącym wydatkiem.

Skończyło się pokojowo

Nasz przewodnik wiedział jak zadbać o własny interes. Podczas naszego pobytu na Galapagos kręcił krótkie filmiki z każdej wycieczki, które potem wprawnie montował. Na końcu zaproponował, że nam je sprzeda. I tak wraz z przekazanymi napiwkami udało się mu zebrać całkiem pokaźną kwotę. Załoga myślę, że też była zadowolona.

Temat napiwków pojawia się dość często na naszych wyjazdach. Mimo tego, że napiwki wręczane są uznaniowo i wedle zasług i zadowolenia nas gości, to wielu przewodników wydaje się czekać na nie jako gwarant albo wręcz obowiązkowy punkt programu. Miło jest zbierać napiwki dla osób zaangażowanych i dobrze przygotowanych.

Za mało!

Raz w Indiach zdarzyło mi się, że przewodnik lokalny tuż po wręczeniu koperty otworzył ją na naszych oczach przeliczył pieniądze i wyraził swoje niezadowolenie z zebranej tam kwoty mówiąc wprost, że oczekiwał więcej.

Był też egipski przewodnik, który od pierwszego dnia opowiadał mi o swoich wcześniejszych grupach, które zostawiały mu takie a takie napiwki. W pewnym momencie rozmowy o napiwkach zajmowały nam więcej czasu niż opowieści o faraonach.

Więcej, więcej!

Był też meksykański Hugo, przewodnik tak bardzo mierny, że do tej pory jestem na niego zła. Miał nawet czelność zapytać o napiwek za dwa dni pracy, kiedy schodził z pokładu na wyraźną moją prośbę podmiany go na innego bardziej kompetentnego przewodnika. Musiałam mieć złość wypisaną na twarzy, bo jego tupet mnie wtedy zagotował.

Podczas naszej ostatniej rodzinnej wyprawy do Indii mieliśmy swojego kierowcę, który był bardziej kierowcą, choć wydawało mu się, że jest także przewodnikiem. Raczył nas zabawnymi opowieściami, a najbardziej śmieszne w nich były zlepki angielskiego, którym porozumiewał się bardzo wprawnie. Im bliżej do rozstania, tym częściej nasz „Big Boss” podawał dokładne kwoty nauki Jego syna w prywatnej szkole, albo koszt podręczników na kolejny rok nauki. Wspominał też o kosztach za prąd czy wodę. Nie umiał tego zrobić delikatnie i wyszło dość nachalnie.

Są i niespodzianki. Zaskakujący napiwek

Ale zdarzają się też sytuacje odwrotne. Raz w Indonezji, zaskoczony otrzymaną kwotą w kopercie przewodnik zatrzymał mnie tuż przed wejściem na lotnisko prosząc bym odebrała część tej kwoty, bo to za dużo.

A i raz kierowca w Ugandzie, choć łasy na pieniądze to jechał ze mną w swą trasę po raz pierwszy. Zdemaskowałam go bardzo szybko, kiedy chciał mnie wieźć dookoła już pierwszego dnia, a na każdym skrzyżowaniu pytał o drogę. Honorowo na końcu trasy, która była wymęczoną strasznie, oddał mi nieotwartą kopertę ze słowami:

– Następnym razem dasz mi napiwek, teraz ja powinienem zapłacić Tobie za naukę.

Ostatecznie dał się uprosić, by jednak kopertę zatrzymał.

Można napiwkowe sprawy rozwiązać już przy zapisach i tak na przykład działają wspinaczki na Kilimanjaro. Większość firm organizujących wyjścia w góry, w opisie trasy i rubryce poświęconej cenie dolicza konkretne kwoty za osobę za dzień. Teraz takie sugestie pojawiły się także w Kenii i w Tanzanii podczas safari. Są o tyle istotne, że niezbyt niskie, znacząco wpływają na całkowity koszt imprezy.

Podsumowanie

Ale mam i zaskakującą historię związaną z napiwkami. Raz jeden w Namibii udało mi się w podziękowaniu za trasę kupić kierowcy… krowę.

Staliśmy razem przy stoisku w afrykańskim supermarkecie czekając na grillowane kurczaki. Na telebimie reklam sklepowych mignęła reklama z konkursem, gdzie do wygrania była jałówka. 

Skomentowałam jakoś zupełnie nietrafnie tę reklamę, tym bardziej że można było wygrać zwierzę robiąc zakupy za konkretną kwotę pieniędzy i wkładając do swojego wózka przynajmniej jeden produkt marki Nivea. Wiadomo, to firma kosmetyczna sponsorowała krowę.

Mój kierowca odparł tylko:

– Taka krowa, by mi się bardzo przydała.

Spłonęłam. Czułam się podle. Tak jak zwykła nowicjuszka turystka… Ależ mi to leżało na wątrobie. Na szczęście znalazłam sposób, by wyciszyć wyrzuty sumienia. Do zebranej kwoty, którą mieliśmy zaplanowaną przez grupę, dołożyłam brakująca część kwoty – akurat tyle, by starczyło na jałówkę, o której cenę dopytałam wcześniej. Dołożyłam też mały liścik, by wszystko było jasne.

Po dwóch tygodniach dostałam zdjęcie jałówki o imieniu ESTA.