Kto czyta blogi, ten czasem dużo traci…
Naprawdę. No bo jak zinterpretować powtarzane we wpisach wielu osób, które mianują się znawcami od Krety informacje dotyczące niektórych miejsc. Na szczęście zaintrygowały mnie one na tyle, że dopisałam je do długiej listy atrakcji, które zamierzałam zobaczyć podczas naszego tygodniowego pobytu na wyspie. Owszem, przyznaję, obok w nawiasie dodałam informacje typu: strome zejście, ostre podejście, bez dzieci, ale bardziej, by pamiętać, niż być przestraszoną.
Nie bój się kozy na plaży!
Pierwsze takie miejsce to plaża Seitan Limania. Naoglądałam się zdjęć, których w sieci jest trochę. Przeczytałam dokładnie opis jak tam dotrzeć, bo droga nagle urywa się i zamienia w szutry. Chyba miejsce to nie uchodzi za zbyt popularne, bo nie było tu nachalnych oznaczeń, znaków jak tam dotrzeć.
Na parkingu po pokonaniu kilkunastu serpentyn, zawijasów i podjazdów oraz zjazdów zobaczyliśmy kilkanaście samochodów. Nic nie zapowiadało, na razie strasznych doświadczeń, o jakich czytałam na blogach polskich podróżników. Zabraliśmy zatem wszystkie niezbędne rzeczy, pomna stromego zejścia po skałach ubrałam całą rodzinkę w sandały i ruszyliśmy. O zapasie wody i drobnych przekąskach nie muszę wspominać, wszystko mieliśmy ze sobą.
Droga do plaży Seitan Limania
Pierwszy odcinek drogi to tylko zejście ścieżką delikatnie w dół z pięknym widokiem na plażę. Już z góry widzieliśmy kozy, o których także czytałam, że tłumnie odwiedzają tutejszą plażę, będąc jej dodatkową atrakcją.
Nagle ścieżka nam się skończyła i zaczęły się skałki i kamienie. Było trudniej i bardziej stromo jednak nadal nie aż tak strasznie i niebezpiecznie. Niech dowodem na to będzie fakt, że nasze dzieciaki w pełni samodzielnie dobrnęły do końca trasy zdobywając plaże z wielkim uśmiechem na ustach.
By nikt nie podejrzewał mnie o brawurę dowiedziawszy się, że i mała roczna Zosia była z nami na tej właśnie plaży dodam, że poza nami było wiele innych rodzin z dziećmi. Może nie było wśród nich dziecka młodszego niż Zośka, ale na pewno naliczyłam się kilku dwulatków i czterolatków.
Dziecko w nosidle
Pamiętam wpis na jednym z blogów, że pani to nosidło wyraźnie odradza i że na pewno nie jest to trasa dla maluchów w nosidle. Dementujemy. Z pewnością to zasługa także dzielnego i silnego Taty, który Zośkę bezpiecznie na plażę doniósł, a potem z niej zabrał, ale nie ma się czego bać.
A na dole czekał na nas piasek, piękne skały, błękitna woda i kozy. I pewnie wiele osób na szczęście nie czytało ostrzeżeń w sieci na temat jedzenia na plaży, bo „dzikie kozy mogą rzucić się na właściciela jabłek, brzoskwiń, a nawet kanapek i chcieć zjeść wszystko naraz”. Oczywiście tak samo zachowują się kozy w Maroko, w Indiach i w wielu innych miejscach na świecie, nie ma w tym nic wyjątkowego. Kozy jak wiadomo jedzą wszystko, a na plaży jabłka smakują zupełnie inaczej. Naszego jedzenia, które mieliśmy ze sobą nie tknęły.
Nie daj się zastraszyć
Inną plażą, do której też ciężko dotrzeć po lekturze wielu wpisów na blogach jest słynna Balos. Mieliśmy do wyboru podróż promem/statkiem albo samochodem. Ze względu na dzieci i niezależność czasową wybraliśmy samochód łamiąc tym samym zakaz poruszania się tam zwykłym autem z wypożyczalni bez napędu 4×4 lansowany na blogach.
I znowu, żeby nie było w tym ani brawury, ani fantazji powinnam Wam pokazać zdjęcie sznura samochodów z wypożyczalni, który stał przytulony do pobocza w drodze do Balos. I na pewno wszyscy tak samo jak my wiedzieli o 7 km drogi szutrowej, i wszyscy byli uprzedzeni w biurze wypożyczalni, że jechać tu nie powinni, ale z drugiej strony, każdy z nas przy wjeździe do parku natrafił na znaki kierujące na plażę, potem musiał uiścić symboliczną opłatę za wjazd po 1 EUR od osoby dorosłej nabierając pewności, że jest to uregulowane i nie jest to żadna partyzantka, czy wyprawa na dziko. Po dotarciu na miejsce pan parkingowy kierował ruchem ustawiając nas w sznureczku, potem także kierował ruchem przy wyjeździe z plaży. Żadnego przypadku i żadnego niebezpieczeństwa.
Jakim autem na Balos?
My wypożyczyliśmy dla rodzinki Opla Astrę, ale przed nami sunął Ford Ka, Nissan Micra, Fiacik, nie byliśmy najmniejszym autkiem na plaży.
Droga na plażę oznaczona jako karkołomna, forsowna, ciężka, trudna, męcząca łatwa nie była. Długa dwukilometrowa trasa wiodła najpierw wśród kamieni, potem były kamienne stopnie i strome zejście.
Ruch w dwie strony więc dodatkowo trzeba było uważać na osoby schodzące i wchodzące w tym samym czasie. Rozsądniej byłoby mieć dobre sandały i przykryte palce i pięty, by bezpiecznie zdobyć plażę, ale nie brakowało osób w japonkach, klapkach i strojach bardziej plażowych niż górskich. I wszystkim udało się wejść i zejść.
Mało tego, po pobycie na Balos wróciłabym tam znowu pieszo, bo tylko wtedy widać bezcenny widok na całą okolicę i warstwowe kolory wody w lagunie. Widok nie do zobaczenia podczas rejsu promem lub statkiem, a dla tego widoku warto przeżyć Balos nie tylko raz.
Ślimaki na Krecie
I jeszcze koniecznie muszę napisać o ślimakach. Czasem przygotowując się do nowych miejsc i nowych tras będąc odpowiedzialna za drogę, ale także logistykę na miejscu robię sobie skrupulatne notatki dotyczące konkretnych miejsc, plaż, nazw, zabytków, ale i dań.
Przy okazji Krety po lekturze kilkunastu stron poświęconych wyspie miałam przekonanie, że Kreta ślimakami stoi. Zamykałam oczy, a tam na ścieżkach wszędzie ślimaki. Miały być z rozmarynem smażone na głębokim tłuszczu.
Ile ja się ich naszukałam, dzień, dwa a tu ślimaków nie ma, ani przy drodze, ani w restauracjach, dopiero na szczęście ostatniego dnia w restauracji na uboczu serwującej tylko typowe dania kreteńskie udało mi się natknąć na ślimaki z rozmarynem. Zamówiłam, spróbowałam i wolę jednak ich siostrzaną francuską wersję z masełkiem i czosnkiem. Ale pozostałe dania były wyborne.
Zatem nie do blogów tylko na Kretę marsz!