Nie tak dawno temu w Ugandzie
Dzisiaj będzie rzecz o zwierzakach, tych mniej lubianych i nie zawsze pożądanych. W czasie podróży zdarzają się czasami sytuacje nieprzewidywalne i bardzo zaskakujące.
To zaczynamy: nie tak dawno temu w Ugandzie obudziło mnie coś zupełnie niesamowitego. Przyjechaliśmy na jedną noc do magicznego miejsca, z cudnym widokiem na sawannę. Wieczorem obserwowaliśmy niebo przy ognisku, a gwiazdy były na wyciągnięcie ręki. Nasze pokoje to niezależne domki położone całkiem daleko od recepcji. Każdy z nich z widokiem wartym miliony, nawet z łazienki, wspaniałą pościelą, wielkimi poduchami i cudnymi łóżkami z moskitierami, które zawsze tworzą niezwykły klimat.
Nic nie zapowiadało takich przygód, kiedy kładłam się spać. W nocy, a te w Afryce są całkiem ciemne, miałam dziwne uczucie, że coś po mnie chodzi. Raz swędziała mnie głowa, potem stopa, musiałam drapać się i przekładać już kilkukrotnie. Wreszcie pewnie coraz bardziej świadomie zaczęłam wyczuwać pod dłonią mini kulki, coś drobnego, a kiedy przejechałam palcami po włosach i wyczesałam z nich garść czegoś, stanęłam na baczność. Obudziłam moją zaprzyjaźnioną współspaczkę, zapaliłyśmy światło i odkryłyśmy szeroką jak autostradę wstęgę mrówek maszerujących dokładnie przez moje łóżko w stronę okna. Nie była to jedna zagubiona mrówka, to były miliony mini mróweczek tworzących czarny pas maszerujący po ziemi. Widać było wyraźnie, gdzie wchodzą i dokąd idą. Aż nie do uwierzenia, że wieczorem nie było w pokoju ani jednego owada, a tymczasem leżałam w centrum przemarszu mrówek.
Nie obyło się bez pryskania, polowania na mrówki, wymiatania owadów. I choć wydawało mi się, że nie zmrużę oka, po kilku minutach spałam równie mocno jak przed osobliwą przygodą.
Ale to uczucie maszerujących po Tobie zwierzaków… Były wszędzie, dopiero kąpiel pomogła mi się ich pozbyć.






To był Senegal
Inne spotkanie z owadami, tym razem nieco większymi to był Senegal. Przecieraliśmy szlak, dostałam mały domek kryty strzechą w pięknym ogrodzie. Miałam tam łazienkę z wanną. Ale to tylko początek atrakcji tego miejsca. Tu w każdej szparze, w każdej spoinie i fudze siedział sobie… karaluch. Ile ich tam było! Chowały się przy wejściu do łazienki, przy włączeniu światła, ale jak tylko chwila trwała dłużej, wystawiały najpierw długie różki, a potem wyłaziły same. Niesamowite to było. Nie boję się ich i nie brzydzę, ale wyobrażam sobie, że podobne zdarzenie dla osób nielubiących tych wielkich i jednak niemiłych owadów to niemały stres.





Domki na Kostaryce
Podobne „chodzące” domki miałam na Kostaryce. Tu mieszkaliśmy rodzinnie na Półwyspie Osa, miejsce magiczne, dżungla, mieliśmy cały domek dla siebie. Utkany z trzciny i kryty liśćmi palmowymi wpisywał się w bajkowy obrazek noclegu w dżungli. Jednak największe atrakcje czekały nas po zapadnięciu zmroku i wyłączeniu światła. Cały domek ożywał, mieliśmy wrażenie, że rusza się w nim każdy centymetr ściany i sufitu. Jak tylko wyłączaliśmy światło wszelkie owady: pluskwiaki, latające i bezskrzydłe, karaluchy, mrówki, i nie wiem, ile tam jeszcze tego było, wyłaziło na żer. Atmosferę grozy podkręcał porywisty wiatr, a potem ulewny deszcz. Sceny rodem z Rodziny Adamsów albo z Pałacu Draculi.



Flores w Indonezji
Inaczej było na Flores w Indonezji. Zamiast noclegu na łodzi, gdzie kajuty nie zachęcały do spania w kilkanaście osób na podwójnych, a czasem nawet potrójnych łóżkach, alternatywą był nocleg na lądzie w domkach. Widać je było z daleka, stały sobie szeregiem z widokiem na wodę. Robiły wrażenie dużo lepszego życia niż noc w kajucie, bez klimatyzacji, z wieloma innymi osobami. Jedynym mankamentem domków był brak światła, ale w nocy się śpi, więc postanowiłam zejść na ląd. Początek był dobry, 1:0 dla mnie. Domek wyglądał całkiem przytulnie, widok z okna był cudny, a pościel miałam własną: śpiwór i podusia.
Jednak jak tylko zapadł zmrok, zrobiło się cicho dookoła i wtedy wsłuchałam się w otaczające mnie dźwięki. Chrobot, świst, szelest, pomruk, rzężenie, pisk, gwizd – niczym w najlepszej orkiestrze. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że te dźwięki się nasilają i otaczają mnie już z każdej strony. W snopie światła z latarki udało mi się dostrzec i nauczyć odróżniać odnóża, różki, czułki, wąsy… Ileż tego łaziło wszędzie. Nie było miejsca bez nieproszonych gości. Poddałam się, wyobraźnia zrobiła swoje. Przyznając się do porażki, wyszłam dość szybko z domku, wytrzepując wyjątkowo starannie mój śpiwór i nadając latarką błagalne sygnały dla łodzi, by mnie zabrać na pokład. Jak wygodną opcją noclegu okazała się koja na pokładzie, i nie zważałam na brak klimatyzacji, czy chrapiącego sąsiada.

Gekony
O! Dobrą historią są zawsze gekony. Lubię je, nie boję się ich, znam te opowieści, że gekony są pożyteczne, że jak są gekony to nie ma komarów, itd. Tylko, kto wie, że gekony, choć małe i bardzo niepozorne na pewno nie odpadną od sufitu i od ścian, bo przylgi na ich nóżkach są naprawdę niezawodne i żaden taki stwór do łóżka na śpiącą osobę nie spadnie. I jeszcze czemu nikt nie mówi, że dźwięk, który nagle wyrwie was z błogiego snu w nocy, a przypomina darcie się kartki najgłośniej jak się da, czasem może gruchanie gołębi, a czasem może pohukiwanie sowy to tylko ten mały gekon, który potrafi zrobić wokół siebie niezłe zamieszanie.

Węże
Jest coś, czego boję się irracjonalnie. Węże. Nie potrafię ich oswoić, śnią mi się w najgorszych koszmarach, prześladują w myślach, kłębią gdy wyobraźnia płata mi figle. A podróżuję do wielu miejsc na świecie, gdzie węży jest sporo. I tak mam bardzo dużo szczęścia, bo na tyle lat w podróży spotykam je bardzo rzadko. Omijam terraria, wystawy czy muzea węży. Świadomie nie zbliżam się do osób, które węże wypożyczają do zdjęć. Dźwięk piszczałki zaklinacza węży brzmi dla mnie jak najbardziej ostry alert. Od razu staję na baczność, Indie, plac w Marrakeszu, to miejsca, gdzie sparaliżowana strachem, stąpam z kroplami zimnego potu na czole, widząc kątem oka kobry.
Pewnie, że widziałam dziesiątki węży w ich środowisku naturalnym, pływałam po lesie namorzynowym na Filipinach, gdzie na każdej gałęzi wisiał sobie zwinięty w rulonik wąż, chodziłam po Amazonii w poszukiwaniu węży, ale taki gość w pokoju to już przesada.
A jednak się zdarzyło, znowu Uganda, piękny hotel, cudny wielki taras, idealny do podziwiania widoków dookoła. I słońce, takie prawdziwie afrykańskie, ostre i wyraziste. Nie zapomnę tego widoku na wprost wejścia na taras tuż pod drzwiami piękny zielony wąż. Spał, nie drgnął ani na chwilę. Ja sprawdzałam tylko, czy jest w stanie przecisnąć się pod drzwiami i wpełznąć do pokoju. Byłam jak słup soli, nieruchoma, chciałabym stać się przezroczysta, przestać być. Co to był za stres.
Jeszcze większy był w Namibii w Parku Etosha. Po kilku godzinach safari przyjęliśmy informację o przerwie na toaletę z wielką ulgą. Na małym terenie ogrodzonym z każdej strony stała toaleta Ustawiła się tam kolejka, weszłam i ja. Dopiero kiedy wyszłam, zobaczyłam na drzwiach całkiem spory napis: Uwaga, w toalecie jest wąż. Nogi mi się ugięły, i choć już byłam po wszystkim, zmroziło mnie to całkowicie.
Inny wąż spał sobie na prysznicu w Etiopii. Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze spaliśmy w namiotach na campingach w Etiopii, bo hoteli było jak na lekarstwo, mieliśmy jedną toaletę połączoną z łazienką. W niej tylko prysznic, a raczej stalowa rura z sitkiem i małe okienko. Brałam prysznic jako ostatnia, przede mną było tam kilka osób. Nikt go nie wypatrzył, nikt mnie nie ostrzegł. Spał owinięty wokół rury prysznicowej. Zobaczyłam go z namydloną głową nagusieńka. Latarka położona w progu łazienki nieoczekiwanie przesunęła się, oświetlając sufit. Myślałam, że umrę jak stoję. Głowę spłukiwałam w wiadrze na zewnątrz łazienki. A do toalety nie zaciągnął mnie już nikt. Oczywiście wyobraźnia dorobiła historii wiele i strasznych. Na szczęście nic się nie stało.



Opowieść o żabie z Gambii
Kończąc pierwszą część opowieści o owadach i gadach oraz płazach przypomina mi się jeszcze opowieść o żabie z Gambii. Siedziała na moim łóżku rano. Mieszkaliśmy nad rzeką w naprawdę obskurnym miejscu. Nic tam nie wyglądało, domki były straszne, spaliśmy na wybetonowanych katafalkach, w moskitierze była dziura na dziurze. Ale hitem była ona – żaba. Otworzyłam oczy przed budzikiem, wdzięczna, że udało mi się zasnąć. Czułam, że jestem wyspana, ale dopiero widok wielkiej żaby siedzącej na wprost mnie postawił mnie do pionu. Nie boję się żab, żeby sprawę wyjaśnić, ale widok żabska nos w nos w moim łóżku nie był oczywisty.
Nie raz i nie dwa wróciłam z egzotycznymi przyjaciółmi w walizce. Często już na trasie po otwarciu walizki w kolejnych hotelach znajdowałam owady maści różnej wyłażące spomiędzy moich rzeczy. Zimą nie ma problemu, walizka i rzeczy nocują na zewnątrz, najlepiej jak jest mróz, wtedy wszystko, co ma wyginąć, odchodzi naturalnie. Gorzej latem, wtedy i tak robię kwarantannę mojej walizce. Tak dla pewności.
Za tydzień ciąg dalszy opowieści o nieproszonych Gościach, przejdziemy do zwierzaków większych. Zdziwicie się !