Elastyczność. To słowo chodzi za mną od kilku dobrych dni. Po raz pierwszy pojawiło się tak mocno zaakcentowane podczas rozmowy live z Robertem Szulcem, który jest w trakcie realizacji swojego projektu. Zamierza dotrzeć na cztery kontynenty, udowadniając tym samym, że podróżowanie w czasach pandemii jest możliwe, ale – no właśnie tu pojawia się to słowo klucz: trzeba być elastycznym. Jak bardzo?
Przekładaniec kostarykański
Otóż podam Wam przykład z ostatniego tygodnia w biurze. Poza Ugandą, z którą wyjątkowo nie było żadnych zmian ani niespodzianek szykuję dwie trasy, obie do Ameryki Południowej i Środkowej.
Pierwsza z nich to Kostaryka, która zgodnie z planem miała lecieć 16 lutego. Gdy pojawiły się niespodziewanie dodatkowe testy antygenowe przed lotem liniami KLM przełożyłam wylot na 12 lutego, by jednego dnia być jednocześnie z dwiema grupami na lotnisku.
Udało się znaleźć lot i zmienić go na wspólny wylot dla obu grup, a nawet wspólny przelot do Amsterdamu. Wszystko pięknie zaplanowane! Miałam jechać z Kasią pilotującą Kostarykę. Trzy godziny wspólnych pogaduszek w planach, aż tu nagle zupełnie niespodziewanie w poniedziałek przyszedł sms i informacja, że KLM odwołuje swój lot w piątek z Amsterdamu do San Jose.
Cóż było robić? Zalogowałam się z Gosią do systemu i zaczęłyśmy szukać innego połączenia. Tak naprawdę, to lot nie został odwołany, ale nadano mu nowy numer, a system wygenerował nie do końca poprawną informację dla pasażerów. I gdy już zaczęłam się cieszyć, że to tylko fałszywy alarm, okazało się, że wylot nie jest problemem, bo nie ma dla nas znaczenia, jakim numerem lotu dolecimy do Kostaryki, ale nie będziemy mieli jak wrócić, bo zaplanowany w tym czasie lot do Amsterdamu został anulowany.
Szczęście w nieszczęściu
I gdy już zaczynałam analizować program gdzie oddać lub ująć jeden dzień, bo kolejny lot leciał albo dzień przed naszym wylotem, albo dzień po nim, zadzwoniła Ula, jedna z uczestniczek wyjazdu deklarując, że gdyby się dało wydłużyć pobyt w Kostaryce o 1 lub 2 dni to wszyscy są co do tego zgodni, że pokrywamy dodatkowe koszty i mamy dłuższe wakacje. Warunek był jeden: nad wodą.
Radość zbyt szybka
Idealnie! Przyklasnęłam temu pomysłowi niemal natychmiast. Powrót przesunięty, rezerwacje rozszerzone, pieniądze przelane. Klamka zapadła. Tak by było, gdyby było normalnie, a że nie jest, to w czwartek tuż przed piątkowym wylotem przyszedł kolejny sms (niedługo przestanę je odbierać, bo już zaczyna mnie delikatnie stresować dźwięk przychodzącej wiadomości…), że jednak nasz misternie uknuty powrót przesunięty o jeden dzień dłużej też został odwołany. I zanim zdążyłam napisać maila do Gosi byśmy znowu pochyliły się nad lotami, odebrałam cztery maile, po jednym dla każdego z pasażerów i informacją, że linie tym razem Air France przepraszają, że nam odwołały lot i jednocześnie informują, że go zmieniły na przelot dwa dni później. Cudownie.
Ale dwa kolejne dni to kolejne pieniądze, hotele, transfery – nie jest to aż takie proste. Chciałam sprawdzić, czy poza tym rozwiązaniem są jakieś alternatywne. To szukanie, to jest lepsze niż sudoku albo jolka, siedzisz i myślisz, potem kwestia wiz, testów, ograniczeń godzinowych dla ważności testów. Po dobrych układankach złożyłyśmy powrót. Sytuacja wydaje się opanowana.
Nie muszę chyba wspominać, że to tylko jedna wyprawa, jeden kierunek i zaledwie cztery osoby, którym musimy zgrać nowe plany z zaplanowanymi urlopami, planami rodzinnymi i wyjazdowymi. Udało się!
Wyzwanie ekwadorskie
Nie łatwiej jest z Ekwadorem, który jako jedyna trasa miał już zmieniany termin trzykrotnie i mam nadzieję, że zgodnie z powiedzeniem do trzech razy sztuka na tym się skończy.
Choć tu czynników zmiennych jest jeszcze więcej. Przede wszystkim cała zmiana planów zaczęła się od zmiany koncepcji zwiedzania wysp Galapagos. Miały być trzy noce na wyspach i tylko codzienne wycieczki na poszczególne wyspy, a powrót zawsze do tego samego hotelu. Szybko jednak zarzuciliśmy ten pomysł przesiadając się na jacht.
A tu znowu niespodzianki, bo jacht jest w określonych terminach, ma tylko 8 kabin, z czego kilka jest już zarezerwowanych. Musimy wziąć pod uwagę doloty międzynarodowe, a potem połączenie z wyspami. Wreszcie udało się nam ułożyć program, tak by móc pogodzić zwiedzanie lądowe z pobytem na wyspach, które podziwiać będziemy z pokładu jachtu i to aż sześć dni.
Teraz zostaje nam tylko zapłacić za jacht gwarantując sobie na nim miejsca, dołączyć do tego odpowiednie loty, co wydaje mi się już opanowane.
Wszystko w rękach KLM
I jeszcze zostaje jedna kwestia: czy KLM wznowi loty do Ekwadoru? Choć tak naprawdę to on ich wcale nie zawiesił, choć taka informacja dociera od agentów w Polsce. Będąc na lotnisku w Amsterdamie na własne oczy na tablicy odlotów widziałam aż dwa loty do Ekwadoru, jeden z nich do Quito, a drugi do Guayaquil – ona idealnie by nam pasowały.
Niestety są to tylko loty cargo, a linie w wyjątkowych przypadkach mogą zabrać pasażerów do Ekwadoru, ale mają zakaz wwozu jakichkolwiek osób do Holandii. Na szczęście jest szansa, że do 23 lutego albo najpóźniej do końca lutego i te przepisy zostaną odwołane, bo Holandia zamierza się jednak otworzyć bardziej i wyjść ze sztywnego lockdownu.
Tyle że rejs trzeba opłacić teraz. Bilety kupimy, bo są w systemie, a linie zwrócą nam należność, jeśli będą zmuszone nam je odwołać. Zostanie nam jeszcze pakiet za usługi lądowe w Ekwadorze i przeloty na i z Galapagos.
Nie poddamy się!
Elastyczność (to słowo przychodzi mi na myśl jak mantra) to cena, jaką płacimy za chęć podróżowania w tych czasach. Cieszę się bardzo, że mimo tylu obostrzeń mamy stale zainteresowanie wyjazdami.
To mnie nakręca do działania!