Dzień 9: w Maroko jak w życiu – nie zawsze warto kochać to o czym wiedzą wszyscy mimo pożądania i sławy, perły ukryte są z dala od ludzi! Walka pomiędzy Marrakeszem a Fezem – dylemat wyboru.

[su_carousel source=”media: 197,198,199,200,201″ link=”lightbox” title=”no”]

Budzimy się mając piękny widok na kazbę. W pełnym słońcu wygląda naprawdę ciekawie. Asia znajduje nieopodal naszego hotelu stajnię z końmi, bardziej zadbanymi od tych, które spotykamy tutaj na co dzień. Zbieramy się i powoli ruszamy dalej. Jesteśmy nadzwyczaj punktualni, nie zdarzyło się nam wyjechać choćby z minutowym opóźnieniem. Dzisiaj także jesteśmy gotowi do drogi na kilka minut przed umówioną godziną.

Przed nami droga przez Atlas Wysoki, Przełęcz Tizin Tischka by popołudniem dotrzeć do Marrakeszu. To ostatnie miasto na naszej trasie, pomijam Casablankę, w której już byliśmy a wracamy przed wylotem by ją zwiedzić.

Najpierw jednak postoje widokowe. Na jednym z nich okazuje się, że Asia dokarmiając psa dając mu jogurt sprawia, że psiak nawet zaczyna merdać ogonem. Zaraz potem Sławek znajduje ciasteczka, które pies równie chętnie zajada. Zza krzaków wyłaniają się kolejne psiaki, mamy już dwa, gdy Mila wyjmie z torby kabanosy, które miały kilka podejść w naszej grupie i nigdy nie zostały przez nas nawet napoczęte, zza małej wysepki wychodzi mocno kulejąc i skacząc na trzech łapach kolejny pies.

Nasza trójka karmi psiaki podając im kabanoski w małych kawałkach. Ja delikatnie tłumaczę naszym opiekunom, że to niestety mięso wieprzowe (co jest zresztą zgodne z prawdą) i tylko dlatego nie możemy ich poczęstować naszymi typowymi polskimi wyrobami. Muszę dodać, że zdarzyło się nam zapomnieć o tym, że nasz kierowca jak i przewodnik też tęskno patrzą na to co rozdajemy dzieciakom. Kierowca w końcu zebrał się w sobie i poprosił Milę by dała mu także długopisy i cukierki. Kiedy je dostał był przeszczęśliwy. Przywiezione przeze mnie słodycze dla dzieci widzę, że codziennie znikają. Cała tabliczka czekolady za pazuchą i nasi panowie jedzą ją jak w reklamie, odgryzając wprost z tabliczki potężne kęsy czekolady. Mało tego, skrzętnie pilnują swoich porcji i wzajemnie nie podają sobie słodyczy…

Uwierzyli jako praktykujący muzułmanie w mięso wieprzowo i bez żalu czekają, aż skarmimy całą porcję kabanosów.

Kolejny przystanek to manufaktura z arganem. Owoce arganu przypominające oliwki zbiera się na wybrzeżu,  rozsławiły Maroko na całym świecie. My już od dawna czekamy na możliwość zrobienia zakupów w autoryzowanym punkcie by nabyć oryginalne produkty.  Fatima oprowadza nas po małym sklepiku, gdzie na początku jest prezentacja jak z orzeszków powstaje olej a potem mamy okazję spróbować kilku podstawowych wyrobów i wreszcie robimy zakupy. Jak się dowiemy potem to manufaktura skupiająca tylko kobiety i to te, które zostały porzucone, albo nie mają rodzin, to wdowy, matki z dziećmi, które pracując tutaj znalazły nowy dom, pracę i pieniądze, które umożliwiają im normalne życie. Tym lepiej nam z tą myślą, że wspomogliśmy robiąc zakupy miejscowe kobiety.

Po zakupach czas na Marrakesz. Zaczynamy od lunchu. Jest akurat 14:00 to pora kiedy wszyscy jesteśmy głodni. Mamy restaurację z widokiem na ośnieżone szczyty Atlasu Wysokiego i czujemy trochę atmosferę Marrakeszu, ponieważ nasza restauracja z tarasem mieści się w jednej z uliczek prowadzących na główny plac w starej części miasta. Wybieramy różne dania uwzględniając specjalności polecane przez tutejszego kelnera: tajina to danie podawane tylko tutaj jagnięcina w glinianym naczyniu przygotowywana w popiele.  Większość z nas wybiera te opcję do tego sałatka z bakłażana, której już dawno nie było i zupa na słodko z ciasteczkami i daktylami.

Zadowoleni jedziemy tylko kawałek do naszego riadu. Mieszkamy w medinie. Do hotelu musimy dojść pieszo, pan bagażowy ciągnie przed nami i za nami walizki. Mieszkamy w Pałacu Księżniczek. Jest bardzo uroczo, małe pokoje, dwie studnie z ogrodami, taras panoramiczny a dodatkowo hamman i Spa.

Nie ze wszystkiego skorzystamy od razu bo wybieramy się wspólnie na najbardziej gwarny plac w Maroko Jamal El Fna. Z daleka już słychać rozlegający się gwar i widać sporo osób. Mimo wczesnej pory plac tonie w gąszczu ludzi. Trzeba uważać gdzie się stąpa: z jednej strony małpy i ich natrętni właściciele, którzy koniecznie chcą włożyć nam swoje zwierzęta trzymane zresztą na łańcuchu na głowę. Patrzymy z obrzydzeniem na małpy ubrane w pampersy, które naprawdę pozują do zdjęć na głowach wielu turystów. Tylko kto by chciał takie zdjęcie? Jak się okazuje wielu. Tuż obok nich na niskich stołeczkach bardzo wiele kobiet malujących hennę na dłoniach i na stopach. Poza tradycyjnym zdobieniem pokazała się nowa moda, świeży wzór posypywany jest brokatem.

Dalej zaklinacze kóbr, tych najbardziej unikam i ich świdrujący w uszach dźwięk trąbki ostrzega, że mogą pojawić się blisko w każdej chwili namawiając oczywiście nie za darmo by potrzymać sobie węża w rękach, mały, chudy, duży, gruby. A kobra tańczy do dźwięku trąbki…

Są na szczęście też mniej szokujące doznania czyli na przykład sprzedawcy rosołu ze ślimaków. Jednego poznaliśmy już w Fezie, tu mamy ich więcej, stoją w rządku proponując parującą górę ślimaków z rosołem. Obok nich pierwsze stanowiska z daniami regionalnymi. Tu jeszcze wrócimy bo kolację zaplanowaliśmy właśnie na placu.

Kiedy zrobimy rundę wypatrzymy jeszcze muzykantów, bajarzy, kuglarzy, tancerki brzucha.

Naganiacze będą nas zachęcać do zakupów w każdym najmniejszym sklepiku. My jednak po obejściu placu uciekniemy w gąszcz uliczek na suku.

Spotykamy się w umówionym miejscu i idziemy na jedzenie. Dzisiaj gotuje dla nas charyzmatyczna Aisha a jej córka Hyat pomaga nam w obsłudze. Dania są bardzo proste i smaczne. Jednak gwar i hałas dookoła naprawdę uciążliwe.  Jesteśmy bardziej umęczeni hałasem niż samą kolacją. Porcje nie były zbyt wielkie, ale za to bardzo szybko podane, to zresztą idea tego miejsca, by serwować dania sprawnie i szybko i przerobić jak najwięcej klientów.

Tylko Gosia i Sławek zostają jeszcze w mieście, reszta wraca do riadu. Zasłużony odpoczynek. Tęsknimy za mniej turystycznym Fezem…