Dzień 6: Sahara – wielbłądy nie są dla wszystkich!

[su_carousel source=”media: 163,164,167,168,169,166″ link=”lightbox” title=”no”]

Niektórzy z nas wstali na wschód słońca, inni odespali wczorajszą długą drogę przez pustynię i spotykamy się na śniadaniu. O 10:00 mamy iść na spacer po okolicy. Czujemy jak to jest maszerować po piasku, wydmy są zdradliwe, czasem mają twarde usypane grzbiety i stąpa się po nich bardzo wygodnie, kiedy indziej niestety zapadamy się po kolana w miałkim piasku. Nasz przewodnik chce nam pokazać studnię na pustyni, małą oazę i wioskę. Tam wściubiamy noc do pseudo przedszkola, które pewnie oficjalnie nim nie jest, chociaż na ścianach dostrzegamy literki i malunki dzieci, to może jednak nim jest. Mnóstwo małych dzieciaków, których ciekawskie oczy wodzą za Sławkiem bo ma słodycze. Pani nauczycielka pewnie pozwala nam zajrzeć do środka.

Nie wszyscy tak chętnie pozują do zdjęć, czasem musimy brać się na sposób i niby to fotografować grupę, albo palmę, bo zależy nam na tym by uchwycić miejscowych przy swoich pracach na polu. Docieramy do hotelu i po chwili przerwy jedziemy na pokaz lokalnej muzyki. Gonauwa to rytmy afrykańskie przemieszane z wpływami arabskimi. Spodziewamy się ciemnoskórych artystów, jako że ten typ muzyki dotarł do Maroko z niewolnikami z Gwinei. Wszystkie oczekiwania zostają spełnione, przy filiżance małej herbatki miętowej gra nam zespół ciemnoskórych muzyków. Oczywiście nie zawodzimy kiedy pan wyciąga nas na środek na tańce. Ola, Krysia i Asia dzielnie reprezentują naszą grupę. Hiszpanie, którzy dotarli w trakcie prezentacji pląsają pod kolumnami.

Obiad i o dziwo nie ma tadżin ani kuskusu. W ogóle z tym kuskusem to nie jest oczywista sprawa, w karcie jest prawie zawsze a kiedy już chcemy go zamówić, to okazuje się, że serwują go tylko w piątek. I co? I znowu tadżin. A tymczasem restauracja na pustyni serwuje berberyjską pizzę. Nie mamy wyboru, za chwilę kelner przynosi dumny wielką okrągłą deskę  a na niej placek, który jak podpowiedziała nam Asia zbliżony jest wyglądem i za chwilę okaże się także że i smakiem do cebulaka.

Smaczna, inna, jakieś urozmaicenie. W środku albo warzywa z przewagą cebuli i mięso albo same warzywa.

Czas na wielbłądy. Wybraliśmy 15:30 by zobaczyć zachód słońca na pustyni. Nasze walizki zostają w hotelu a my z małymi plecaczkami jesteśmy gotowi do drogi. Tyko pogoda się nam zepsuła, wieje straszliwie. Kolejne podrywy wiatru podnoszą mnóstwo piachu, który zawiewa i wciska się w oczy, nos, uszy. Za wzorem miejscowych każdy z nas ma turban, zakrywamy szczelnie usta i noc. Każdy ma okulary. I jak tak sobie siedzimy i patrzymy na to co dzieje się za płotem, to odwaga nam maleje. Małgosia jest największą zwolenniczką odłożenia wyprawy, bo obozowisko na pustyni to się Jej podoba, ale już wielbłąd to nie jest Jej przyjaciel. Słychać także inne wtórujące jej głosy. Wszystkie zmierzają w jednym kierunku by odłożyć wyjazd. Ale na kiedy, żadnej innej opcji nie ma…

Poza tym miejscowi uspakajają nas mówiąc, że dwa dni temu wiało tak, że wysuniętej do przodu ręki nie było widać, a dzisiaj to jest super.

Zatem ruszamy. Najtrudniej na wielbłąda wsiąść, ale tu pomagają nam poganiacze, który będą z  nami iść przez pustynię. Asia od samego początku deklaruje, że zamierza maszerować po pustyni, jeden wielbłąd zatem pojedzie pusty. Reszta siedzi i dumnie oswaja się z nowym poziomem. Wielbłądy ruszają. I widać jeszcze przez chwilę niepewność i stres oraz spięcie ale potem jest już tylko lepiej. A jak wejdziemy na piasek to będzie w ogóle całkiem miło. Małgosia nie podziela mojego zachwytu ale dzielnie jedzie. Wielbłądy Ida gęsiego związane ze sobą jeden za drugim. Nagle Asia prowadzi całą karawanę. Wiatr jeszcze nie ustał i zdarzają się miejsca kiedy wyłaniamy się zza wydmy a akurat wieje, że piasek wciska nam się w każdy zakamarek i bije o twarz. Za to kolory pustyni i wydm coraz ładniejsze.  Mamy tak iść około półtorej do dwóch godzin. Zerkamy na zegarki, brakuje nam jeszcze kilkunastu minut kiedy oczom naszym pokazuje się obozowisko. Palma w środku otoczona namiotami, poza nimi toaleta także w namiocie. Jednak to nie nasze obozowisko, my idziemy dalej. I w bardzo podobnym, tyle, że za wydmą śpimy my. Najpierw jednak musimy zejść z wielbłądów, powoli jeden za drugim. Potem wchodzimy do namiotów. Porządne z łóżkami do spania, kocami w środku. Toaleta ze światłem i wodą, która ciurka ale jest. A i mamy jeszcze restaurację, którą odkrywamy przy popołudniowej herbatce. Jak tylko zajmiemy pokoje i trochę rozprostujemy nogi wspinamy się na najwyższą okoliczną wydmę by zobaczyć zachód słońca. Wielka i okrągła kula tonie za wydmami. Ładny widok. Póki co jest ciepło i wszyscy wypominają mi, że pisałam o ciepłych rzeczach potrzebnych na pustyni a tu tak ciepło. Na moje szczęście w nocy temperatura spadła i było rześko akurat na zabrane kalesonki, getry, ciepłe polarki. A jeśli ktoś opatulony kocami przespał nocny chłód to miał okazję doubierać się rano kiedy było zimno. Zanim jednak po smacznej kolacji okraszonej dzisiaj opowieściami z Papui przez Milę poszliśmy spać nasi opiekunowie rozpalili nam ognisko na pustyni. Wiatr się uspokoił, noc gwieździsta – wszystko czego nam trzeba było. Wyjęli bębny, rozgrzali je przy ogniu i zaczęli grać oraz śpiewać. Potem wypróbowali nasze talenty taneczne szeroko reprezentowane w naszej grupie a na koniec poprosili nas by zaśpiewać coś po polsku. Nie do wszystkiego się przyznamy publicznie i nie wszystko wolno mi opisywać, ale „Stary niedźwiedź mocno śpi” śpiewane przez nas z różną intonacją głosu oraz z pokazywaniem i łapaniem wręcz na koniec bardzo się podobało i stało się hitem ogniska, a my przesympatyczną grupą. Tylko nasz język został określony mianem kłócących się kotem, to głównie zasługa ś, ć, dź, ż, sz cz.

Dobranoc!