Dzień 5: Długa droga przez Atlas na Saharę

[su_carousel source=”media: 149,148,142,139″ link=”lightbox” title=”no”]

Dzisiaj opis mógłby być bardzo krótki: jedziemy 10 godzin przez pustynię. I tyle, albo aż tyle.

Okazuje się, że czasami takie dni też muszą być tym bardziej jeśli chcemy zobaczyć różnorodność Maroko i przenieść się ze średniowiecznej mediny do piaskowych kazb i ksarów.

Budzimy się wcześnie a z nami na pewno cały riad gdyż budynek jest zbudowany w formie studni i echo niesie każdy głos zwielokrotniając jego moc i dodając charakterystyczny pogłos. Śniadanie na czas a my nawet przed czasem gotowi do wyjścia. Pogoda równie dobra jak wczoraj, to cieszy, bo przed nami kawał drogi do przejechania. Umilamy sobie czas jak tylko się da.

Najpierw czytam fragment książki opisujący dokładnie to co wczoraj widzieliśmy w Fezie. Jak miło czyta się o tym, co dopiero przeżyliśmy na własne oczy, uszy i smak. Wszystko nabiera zupełnie innego wyrazu i formy, każdy placek, bochenek tutejszego chleba, miejsce do garbowania i farbowania skór stają się teraz bardzo namacalne, widzimy je oczami wyobraźni przywołując obrazy zaledwie z wczoraj. Jakże prawdziwy opis znajdujemy w tej książce.

Pierwszy krótki postój przypada na miejscowość nazywana marokańską Szwajcarią czyli Irfane. Nie możemy się nadziwić odkrywając rzeczywiście sporo elementów, którym bliżej do Szwajcarii niż do Maroko. Trochę jakbyśmy widzieli Europę w krzywym zwierciadle, ale niesamowity jest ten kontrast między miastem a miastem. Pasja jeżdżenia na nartach króla i wielu jego poddanych doprowadziła do wybudowania tutaj niesamowitego ośrodka, uniwersytetu i całego zaplecza dla narciarzy. Jak widać jak chcą to potrafią.

Kolejny postój już będzie miał inny charakter, tu na polanie pod cedrami rozgościły się małpy. Jest ich całe stado a obok nieprzypadkowo pan sprzedający banany albo orzeszki ziemne. Asia i Sławek zakupują po opakowaniu fistaszków i karmią małpy, które zwabione i nauczone prosić o przysmaki delikatnie podtrzymują się łapkami i robiąc stójkę zajadają się smakołykami.

W tym samym czasie znajdujemy na straganie maskę, Małgosia nie chce zrezygnować z zakupu mimo wygórowanej ceny. Musimy poprosić przewodnika o pomoc. Dochodzi do ostrej wymiany zdań między naciągającym straszliwie sprzedawcą  a naszym opiekunem, ale maska kupiona i to najważniejsze.

Teraz kolejny postój na zdjęcia. Takich punktów widokowych dzisiaj będzie sporo, mijamy kolejne pasma górskie i aż żal byłoby minąć je bez zdjęć. Mamy wąwozy, doliny, przełomy.

Lunch przypada w kazbie, która jak wchodzimy jest pusta, ale jak wychodzimy zapełnia się kolejnymi grupami. Dla odmiany i urozmaicenia stałego zestawu lunchowego i kolacyjnego w Maroko zamawiamy, przynajmniej w większości pstrągi. Są smaczne, ale mamy nauczkę, żeby jednak zostawać przy daniach lokalnych i nie kombinować zanadto.

Dalsza droga to kolejne kilometry ze zmieniającym się krajobrazem, powoli wyjeżdżamy z terenów mocno zaludnionych by oddać się całkowicie pustym przestrzeniom. Załapujemy się na jeden z ostatnich postojów, który przypada nam w większej miejscowości. Tutaj zamawiamy kawę, a ta zawsze w Maroko smakuje wybornie, mocna i aromatyczna prosto z najprawdziwszego włoskiego ekspresu i z ziarnistej kawy mielonej na naszych oczach. Do tego wyjmujemy zachomikowane a kupione w Meknes na targu małe słodkie ciasteczka. Dzisiaj jak znalazł.

Pominęłam fakt, że byliśmy też w sklepie z napojami różnymi. Fenomenem jest ich lokalizacja, przy na wpół zamkniętych drzwiach przypominających bardziej magazyn niż sklep dwóch sprzedawców potrafiło nam wprawnie doradzić co warto kupić, które wino jest lepsze a które zwykłe. Znowu w Maroko kto chce znajdzie wszystko.

Wreszcie wprawdzie jeszcze daleko ale pokazują się diuny, do których zmierzamy. Póki co w zachodzącym słońcu wydmy mienią się czerwienią i pomarańczem. My jedziemy do naszej kazby gdzie dzisiaj nocujemy. Z daleka już widać wielbłądy, na których jutro wybieramy się na pustynię. Nasze pokoje mieszczą się w prawdziwych stylizowanych na bardzo lokalne pomieszczeniach ulepionych z piasku, słomy i tutejszej ciepłej gliny.

I choć na zewnątrz budynek wymagałby damskiej ręki, bo smutno wyglądają zasuszone na pieprz roślinki, to pokoje wewnątrz są naprawdę bez zarzutu.

Internet szaleje jak nigdzie dotąd, wprawdzie w pokojach już ledwo co ale w recepcji przez chwilę cała grupa siedzi nad herbatą ze swoimi telefonami łącząc się ze światem. Musimy nadrobić dzień jutrzejszy kiedy to pod namiotami na pewno zasięgu nie będzie. Póki co nikt z nas nie zdecydował się na kąpiel w basenie, choć pewnie woda byłaby całkiem przyjemna, ale na pewno nie ciepła.

Kolacja jak zwykle bez wielkiej palety co do wyboru, dzisiaj wybrał za nas szef kuchni, który serwuje zupę, zestaw surówek i  tadżin z wołowiny. Na deser pomarańcze z cynamonem i banan.

Jeszcze wydłużamy sobie dzień siedząc na zewnątrz i rozważając co to będzie jutro na wielbłądach. Będzie dobrze i  na pewno śmiesznie. Oby dopisały gwiazdy, brak wiatru bo wtedy będzie ognisko i kucharz, którego zabieramy ze sobą.