[su_carousel source=”media: 128,126,127,124,122,130,131,132″ link=”lightbox” title=”no”]
Korzystając z okazji że jesteśmy w Chefchaouen także rano przesuwamy nasz wyjazd na 9:00 tak by jeszcze przed śniadaniem zdążyć wyjść do miasta z aparatami. Okazuje się, że każdy pokój ma przynajmniej jednego przedstawiciela na naszej przechadzce. Ruszamy po prostu przed siebie bez mapy, planu i żadnych konkretnych celów. Jakże inne miasto mamy teraz przed nosem, pusto, cicho, klimatycznie. Ulice jeszcze puste, sklepy pozamykane, nagle wąskie przejścia, które wczoraj wieczorem powodowały korki na trasie są całkiem szerokimi uliczkami, delektujemy się samotnością. Robimy zdjęcia, mamy to czego najbardziej nam brakowało wczoraj wieczorem: światło, lada chwila powinno pojawić się nawet słońce, piękne drzwi i okna, fasady budynków w błękicie. Nic tylko spacerować i fotografować. Pojedyncze kociaki przecinają nam drogę, co poniektóre drzwi uchylają się a zaraz potem wymykają się bezszelestnie zakapturzeni mężczyźni, kobiet mało, za to chwilę przed ósmą w drogę do szkoły udają się dzieci. One znacznie ożywiają miasto, pokrzykują nucą wesoło, niektóre także skaczą tym samym wnoszą nowe życie do miasta. Odkrywamy miejsca, do których wczoraj nie doszliśmy. Wrodzona ciekawość każe nam zaglądać także w boczne przejścia i uliczki, które już nie są aż tak czyste i wymuskane jak te ogólnodostępne. Ale to właśnie prawdziwy Chefchaouen. Uśmiechamy się kiedy widzimy nawet pnie drzew pomalowane na niebiesko.
Póki co brakuje tutaj zieleni, widzimy winorośl, powojniki i bluszcz, które lada chwila wypuszczą świeże liście, a potem i kwiaty a nawet owoce i tym samym wzmocnią tylko urok tego miejsca. Sesja w toku, bez problemu intuicyjnie wracamy na główny plac, potem do naszego hotelu.
Śniadanie już na nas czeka. Tak pysznego gęstego soku pomarańczowego jeszcze nie piliśmy. Pachnący, bardzo owocowy i przesłodki. To kolejny plus bycia tutaj wczesną wiosną.
Widoki nadal nieziemskie, szerokie doliny, mnóstwo zieleni, kwitnące łąki a to na pomarańczowo, gdzie indziej na żółto. Praca wre na polach. My zatrzymujemy się na kawę i tonem znawcy zamawiamy nos-nos oraz herbatę. Zaraz potem wjeżdżamy w gaj pomarańczowy. Jak okiem sięgnąć same pomarańcze. Szybko zapada decyzja że chcemy spróbować tych owoców. Wyglądają pysznie i tak samo smakują. Nie ma co czekać, prosimy sprzedawcę by pokroił nam pomarańcze na ćwiartki na miejscu i takie ociekające sokiem wprost z drzew jemy na ulicy. To dopiero frajda.
Ruszamy w drogę. Przed nami dłuższy przejazd do Volubilis, to rzymskie ruiny . Świetnie przygotowane do zwiedzania. Spotykamy się z bardzo miłym i przede wszystkim kompetentnym przewodnikiem, który zaskakuje nas co rusz słówkami po polsku oprowadzając po obiekcie. Miasto musiało kiedyś naprawdę imponująco wyglądać. Nas oczywiście urzekają dodatkowo bociany, które akurat na jednej z kolumn nieprzypadkowo najwyższej mają swoje wielkie gniazdo. Długo obserwujemy je stojąc na pozostałościach bazyliki i rozstrzygając czy w gnieździe są młode czy nie. Ostatecznie zgodnie przyznajemy rację Sławkowi, który rozwiewa nasze wyobrażenia mówiąc, że zamiast piskląt w gnieździe jest tylko worek foliowy. Cóż, wyobraźnia czyni cuda.
Zataczamy wielkie koło obchodząc całe stanowisko i poznając przeznaczenie kolejnych budynków.
Teraz przed nami tylko krótki przejazd do Meknes. Jesteśmy już jednak bardzo głodni i zaczynamy od posiłku. W restauracji na tarasie z widokiem na mury miasta jemy po raz kolejny tadżin, kuskus i warzywa. Każde miejsce ma swój urok. To także. Powoli stajemy się koneserami i potrafimy odróżniać smaki i składniki poszczególnych dań.
Posileni spotykamy się z przewodnikiem, przeuroczym starszym panem, który w bardzo elegancki sposób zaprasza nas do zwiedzania miasta. Wielkie wrażenie robi na nas budynek gromadzący wodę. Piękne wielkie przestronne pomieszczenia i stare mury zadziwiają wielkim rozmachem. Tak samo okazała okazuje się brama Mansur. Następnie szkoła koraniczna i wielki plac. To dopiero przedsmak do Placu w Marrakeszu ale już tutaj odkrywamy uroki takiego miejsca. Są kuglarze, są bajarze, znachorzy, zaklinacze węży, osoby malujące henną dłonie i stopy, garkuchnie. Przechadzamy się pośród całego tłumu miejscowych głównie mężczyzn. Następnie kierujemy się na lokalny targ po drodze mijamy jeszcze małpy na łańcuchach i mocno zaniedbane kuce i konie. To akurat smutny widok i nikomu z nas się nie podoba miejscowe podejście do zwierząt. Humory poprawia nam targ, który czaruje kolorami, zapachami i smakami. Największe zainteresowanie budzą w nas wielkie misy z oliwkami, te mają tutaj różne kolory: żółte, czarne, zielone, z pietruszką, z chilli, z migdałami, duże i małe, z pestkami i bez. Obok równie atrakcyjnie prezentują się stoiska z ciasteczkami, są ich tu dziesiątki rodzajów, głownie maślane lub z masłem orzechowym i różnymi nasionami, bakaliami, maleńkie niczym pralinki, trochę większe na jeden chaps, są i rurki albo rożki. Na niektórych stoiskach widać ich produkcję. W sekcji mięso i ryby sporo atrakcyjnych porcji wołowiny i jagnięciny. Są także podroby, kopyta, głowy. Ryby i owoce morza to tylko kilka stanowisk. Potem żywe zwierzaki: kury, indyki, króliki, gołębie, tak po prostu w klatkach do kupienia w wersji na żywo lub nie.
Czas na powrót do autobusu, przed nami zachód słońca i przejazd na nocleg do Fezu. Wcześniej jeszcze zatrzymujemy się w sklepie, by nie tylko słuchać o lokalnych winach z Meknes ale móc także je zakupić.
Dzisiejszy nocleg w riadzie, czyli niegdyś mini pałacu w medynie, a teraz hotelu. Kolacja także na miejscu. Jest znowu dość chłodno , i mimo, że w ciągu dnia biegaliśmy w krótkim rękawku to teraz nakładamy kolejne warstwy na siebie a w pokojach mamy włączone piecyki lub klimatyzację na ogrzewanie.
Z kolacją jest śmiesznie, bo długo trwa zanim pan poda nam wcześniej zamówione dania, poza tym pojawiają się najpierw ulepkowate ciastka z miodem, które wedle zaleceń pana kelnera powinniśmy jeść z zupą. Miała być harisa, a my jesteśmy prawie pewni, że dostaliśmy zupę z dyni tuż obok na talerzyku były mini kopczyki z różnymi warzywami i pastami, więc za przykładem Asi pomieszaliśmy wszystko razem w zupie. Efekty były różne. Drugie danie za to okazało się już bardzo smaczne i po raz pierwszy zamówiliśmy jagnięcinę, która była naprawdę bardzo smaczna. Kolacja się nam trochę przedłużyła i tacy rozgadani i najedzeni poszliśmy spać. Jutro kolejna porcja wrażeń.