[su_carousel source=”media: 122,123,124,125,126,113,107,114″ link=”lightbox” title=”no”]
Poniedziałek, wstajemy dość wcześnie bo mamy sporo do zobaczenia dzisiaj a jeszcze więcej do przejechania. Maroko to wielki kraj, dwa razy większy od Polski. Na szczęście zmiana czasu dla nas korzystna, oszczędzamy godzinę, czyli śpimy dłużej i niby pobudki o 6:00 tutaj to dla nas cały czas jeszcze 7:00 w Polsce. Spotykamy się na śniadaniu. Takie ono jak i nasz hotel upstrzony zdobieniami, sztucznościami, kolorowymi płytkami, baldachimami i kołatkami a jak zajrzeć pod łóżko to dopiero można by pisać i wymieniać cuda i skarby znalezione właśnie tam. Cóż jak na pierwsze spotkanie to mocne uderzenie na dzień dobry. Jednak pełni werwy, że to to tylko jedna krótka noc jemy śniadanie odkrywając tutaj nowe smaki dla siebie. Herbata zielona i miętowa i słodka, nie występuje w żadnej z wersji w pojedynczym wydaniu. Czyli albo 3 w 1 albo wcale. Kawa całkiem ok. Jaja jak zwykle, omlety też nas nie zaskakują. Pyszny miód. Sporo różnych placków i placuszków, tu trzeba próbować. Są rogale na modłę francuskich i trochę różnych konfitur i dżemów. Da się przeżyć.
Tak naprawdę pierwsze spotkanie z kuchnią marokańską to trójka z nas miała jeszcze wczoraj wieczorem. Gosia, Sławek i ja wybraliśmy się do najbliższej otwartej o 23:00 w niedzielę jadłodajni. Nie wyglądała zachęcająco ale głodnemu nic nie przeszkadza. Menu też było bardzo proste, pan zaproponował nam to co jeszcze było w kuchni. I tak mając wielkie apetyty i marzenia co byśmy zjedli, dostaliśmy zupę harirę i chleb. Nawet herbaty już nie było, co znaczyło tylko jedno: jest późno, pora spać a nie jeść. Jak na pierwsze zetknięcie z daniem narodowym wypadło ono pozytywnie, ale wierzymy, że zjemy w trasie lepszą odmianę tej samej zupy.
Wracamy do śniadania i zapakowani punktualnie opuszczamy Casablankę ruszając dalej na północ. Do miasta jeszcze wrócimy na pół dnia i jedną noc przed wylotem powrotnym do Polski. Zatem teraz tylko opowiadam z grubsza o mieście i jego rozmachu zatrzymując detale na później.
Droga mija nam bardzo przyjemnie, pierwsze landszafty zaskakują nas bujną zielenią, ostatnie deszcze zrobiły wiele dobrego. Wszędzie widać pięknie zagospodarowane poletka, sporo warzyw i owoców, mnóstwo kwiecia na prawo i lewo.
Dla nas pierwszym postojem jest Rabat, stolica, która już na wjeździe wydaje się bardziej przytulna i czystsza niż Casablanka. Zatrzymujemy się najpierw na terenie Pałacu Królewskiego, nawet udaje się nam wysiąść z autobusu na małą sesję. Jest tu kilka grup innych turystów. Po chwili pakujemy się na nowo do busika by zobaczyć Szellah starą nekropolię, niestety brama, która zdobi wejście na cmentarz jest przykryta ponieważ robi się tutaj teraz remont fasady zewnętrznej. Kolejny przystanek to Kazba Udajna. Tu udajemy się na spacer i nie możemy nasycić oczu widokami. Piękne białe budynki do połowy pomalowane na kolor błękitny, czasem bardziej, czasem mniej niebieskie, ozdobą tych plenerów są koty, kolorowe doniczki, pierwsze kwitnące rośliny. I tak spacerujemy sobie wypatrując a to pięknych kołatek, a to dachów, gdzieniegdzie ozdobą staje się nawet pranie.
Mijamy bibliotekę, księgarnię, kilka galerii. Docieramy na plac z widokiem na Ocean Atlantycki, powiew świeżej bryzy, a my dokładnie analizujemy wewnątrz grupy podział na wielbicieli kotów i psów. Poznajemy powoli swój inwentarz opowiadając piękne historie o naszych czworonożnych przyjaciołach. Razem mamy naprawdę mini zoo. Wracamy z przystankiem na pyszną herbatę w lokalnej kawiarni, która winna nosić nazwę herbaciarni, gdyż od lat nieprzerwanie w tym samym miejscu serwuje się tylko herbatę miętową i do tego tradycyjne bardzo słodkie i małe ciasteczka marokańskie. Na ciasteczka kuszą się tylko Ola, Agata i Wacek, reszta poprzestaje na herbacie pomna zbliżającego się lunchu.
Najpierw jednak musimy zatrzymać się by wymienić pieniądze. Tu bojkotujemy bank, w którym kurs okazuje się dla nas za niski. Za rogiem znajdujemy dwa kantory, szybko i sprawnie dzielimy się na dwie grupy i idziemy wymieniać pieniądze. Trwa to moment i wracamy do restauracji w ogrodzie.
Menu wydaje się być bardzo przejrzyste i dlatego bardzo sprawnie składamy zamówienie. Mamy ochotę na sałatkę z bakłażana na ciepło, tadżin z kurczakiem lub samymi warzywami, inni próbują także kuskusu z warzywami a i zupa gości na naszych stołach. Do tego obowiązkowo sok pomarańczowy jako że sezon na słodkie marokańskie pomarańcze w pełni. Zajadamy się, bo rzeczywiście dania bardzo smaczne, świetnie doprawione a sok aż gęsty tak prawdziwy i pyszny.
Posileni ruszamy w dalszą drogę do Chefchaouen. Początkowo nie mieliśmy tego w planach ale na wyraźną prośbę Krysi dopasowaliśmy plany do oczekiwań i jedziemy. Przed nami dłuższy przejazd, który częściowo wykorzystujemy na małą drzemkę, przez sen oglądamy lasy dębu korkowego potem kwitnie rzepak, dojrzewa fasola i soczewica, gdzie indziej wielkie pole buraków. Jest naprawdę bardzo wiosennie. Na 60 km przed miastem robimy postój na kawę i widok na dolinę. Uczymy się że nos nos to kawa pół na pół z mlekiem a herbatę potrafimy już zamawiać z cukrem lub bez cukru. Kilka chwil na zdjęcia i ciekawi jedziemy dalej. Już na wzgórzu wyłania się zza chmur i gór widok na Chefchaouen. Nie na darmo nazywa się to miasto Perłą Błękitu. Ściany domów, drzwi i okna, okiennice a nawet pnie drzew są tu malowane na niebiesko. Wygląda to niesamowicie tym bardziej w świetle zachodzącego słońca. Szybko jedziemy do ronda skąd musimy dojść do naszego hotelu pieszo. Bardzo sprawnie rozdajemy bagaże do pokoi a potem po krótkiej chwili na przebranie się abo raczej doubieranie się, bo nagle z 20 stopni w słońcu w ciągu dnia zrobiło się zaledwie 12 a temperatura ma jeszcze bardziej zmaleć.
Idziemy na spacer po mieście. Tętni tu teraz życie, pootwierane są sklepy, stoiska, garkuchnie. Sporo ludzi, rodzin z dziećmi, samotnych kobiet i samotnych mężczyzn wyległo teraz na ulicę. Nie bardzo dają się nam fotografować, jeden z panów w tradycyjnym krasnalowym kapturze nawet machał mi swoim telefonem przed nosem będąc złym, że zrobiłam mu zdjęcie.
Ale nie wszyscy reagują w ten sposób. Miasto ma swój klimat, przechodzimy wzdłuż pootwieranych sklepów z mydłami, maściami, nalewkami na bazie ziół, znajdujemy dywany, biżuterię, breloczki, magnesy. Niespodziewanie pojawia się na małym zakręcie sprzedawca dymiących ślimaków. W wielkim garze wyławia na spód miseczki trochę bulionu i dorzuca ślimaki, za nim stara babuleńka z ziółkami. Jeszcze dalej lokalny targ, właściwie już tylko końcówka tego, czego nie sprzedano w ciągu dnia.
Wracamy do naszego hotelu, który tym razem jest bez zarzutu, podoba się nam wszystkim. To stary budynek zaadoptowany dla potrzeb hotelowych, przestronne patio, kominki, urokliwe zakamarki. Zdecydowanie jesteśmy na tak. Jeszcze chwilę podsumowujemy dzień i zapadamy w sen. A za oknem zimna ale gwieździsta marokańska noc.