Dzień 11: o tym jak bardzo można się rozczarować Casablanką.

[su_carousel source=”media: 140,207,208,209″ link=”lightbox” title=”no”]

Dzień Kobiet, do tego międzynarodowy. Od samego rana jesteśmy obdarowane przez naszych trzech Panów prezentami a nawet kwiatami.

Najpierw Wacek prezentuje nam naczynka tajin, potem Sławek i Lahcan „zbroją” się w lobby i kiedy są już gotowi to wraz z Wackiem wręczają nam po róży (ta ma swoją historię, ponieważ została już wręczona a Dzień Kobiet za nami to mogę ją opisać). Sławek zamówił róże wieczorem, kiedy nie było już szans na zakupy. Lahcan miał od kilku dni zlecenie na kwiaty dla nas Kobiet z grupy, ale nie mógł sobie uporządkować tej prośby i rano już w Dniu Kobiet poinformował mnie, że róże to sprzedają tylko na drugim końcu miasta i nie da rady po nie pojechać. Nie zostało mi nic innego jak wyjąć róże i to na dodatek bez liści z hotelowego wazonu. Cóż na bezrybiu i rak ryba. Co śmieszniejsze, większość z nas nie chcąc zabierać kwiatów w podróż, gdzie na pewno by zwiędły, zaniosła te same róże dla dziewczyn w kuchni. Warto podkreślić, że ostatnie dwie noce spędziliśmy w eleganckim riadzie, gdzie zamiast panów, którzy dotychczas sprawowali opiekę nad wszystkimi hotelami, tu były dziewczyny, do tego bardzo ładne dziewczyny. Uśmiechnęły się dostając kwiaty, które wczoraj osobiście obdzierały z liści ustawiając w wazonach w hotelu i tak mamy koniec historii z różami.

Dostajemy jeszcze po miseczce i idziemy do busa. Wracamy dzisiaj do Casablanki. Przed nami 4 godziny drogi. Opuszczamy zatłoczony i gwarny Marrakesz, gdzie wszystkim nam się bardzo podobało, ale dwie noce to akurat tyle by się nacieszyć tym miastem. Po drodze dzisiaj wyjątkowo nudnej, bo idealna gładka autostrada pomiędzy tymi dwoma miastami, robimy postoje na kawę i toaletę.

Kiedy wjedziemy do Casablanki zastaną nas gigantyczne korki. Czas przeznaczony na zwiedzanie znacząco się kurczy.

Nic to jednak, zatrzymujemy się na placu, robimy kilka zdjęć, choć plac nie ma swoistego uroku. Potem ruszamy w stronę bulwaru nad oceanem, i tu niemiła niespodzianka, powietrze jakby zupełnie zaparowane, budynki toną we mgle, temperatura spada do zaledwie 18 stopni i widoku nie ma. Liczymy jeszcze, że za kilka godzin będzie lepiej. I z tą nadzieją idziemy na lunch nad oceanem. Widoku nie ma, kuchni marokańskiej co kot napłakał, sporo turystów, ta próba na zaprzyjaźnienie się z Casablanką spalona.

Ale na pocieszenie zostaje nam meczet Hassana II, który dla odmiany robi wielkie wrażenie, poraża nas swoim rozmachem, dekoracjami, elegancją i wolnością wnętrz.

Podoba się nam bardzo, jako przewodnika dostajemy miejscowego Mojżesza (naprawdę tak ma na imię, co z moim imieniem Estera tworzy zabawną parę) szczególnie podczas zwiedzania meczetu… Mojżesz nokautuje nas wymieniając nazwiska znanych polskich piłkarzy i Lewandowski oraz Błaszczykowski zostają wzmocnieni o Żmudę, Bońka. Robi na nas wrażenie. Dowcipnie komentuje niektóre fakty, pokazuje najpiękniejsze zakamarki meczetu.

Niestety po wyjściu z budynku okazuje się, że mgła jest może nawet gęstsza i większa i nadal nie widać zbyt wiele nawet minaretu, tego najwyższego na świecie. Cóż…

Ale nie poddajemy się idziemy na spacer po bulwarze, właściwie po jego lepszej części. Tu poza plażą za mgłą natrafiamy na koncert specjalnie z okazji Dnia Kobiet, co znacznie ratuje obraz mężczyzn w Maroko. Nasi kierowca i przewodnik jakoś szczególnie nie wykazali zainteresowania tym świętem, wydają się nim być nawet dość zaskoczeni. Nie odważyłam się zapytać, czy złożyli życzenia swoim żonom, które na pewno mają.

Na bulwarze przed jedną z galerii handlowych zgromadzenie kobiet w różnym wieku, dużo bardziej wyzwolonych, ubranych jak ja czy ty, wesołych, uśmiechniętych. Długie polarowe szlafroczki wyjściowe zostały zastąpione modnymi rurkami i bluzkami z cekinami oraz eleganckimi płaszczami, a  kapcie w misie lub gwiazdki zastąpiły buty na obcasach. Kiedy tak stoimy i czekamy na nasz autobus, tuż przed Mc Donaldsem mamy idealny punkt obserwacyjny. Po chodniku obok nas przetacza się cały ten tłum dziewcząt.

Hotel zmieniony, bo pierwszy nocleg w Casablance nie podobał się nam zbytnio, przede wszystkim dlatego, że nieumiejętnie chciał udawać stary dom marokański.

Teraz wydaje się lepiej, bo czyściej, chociaż sam budynek do najnowszych nie należy. To zmora Casablanki. Wielu ucieka jak tylko może do pobliskiego Rabatu czy nawet Meknes omijając nocleg tutaj. Damy radę.

Jeszcze przed nami pożegnalna kolacja. I tu po raz pierwszy na krótko pojawia się pomysł na rozłam w grupie. Jedzenie choć smaczne to jednak monotonne, bo ile razy można jeść naprzemiennie tajin lub kuskus i zupę harirę, powoduje iż powstaje pomysł by nasz pobyt w Maroko zakończyć w restauracji na przykład chińskiej…

Mój kontrahent blednie, bo nie ma pojęcia gdzie należy szukać kuchni chińskiej. Kilka polecanych przez miejscowych restauracji okazuje się słabymi lokalami sushi z zupełnym brakiem klimatu i sushi wyjmowanym z lodówki już w postaci gotowych skręconych rolek. Nie tego szukałam na ostatnią kolację. Jest jeszcze restauracja hiszpańska, ale to od jutra będziemy mieli już w domu, czyste obrusy, piękną zastawę, dania rodem z Iberii, wino, piwo ale tu dla odmiany ani ciutki Maroka w Maroko. Kiedy zrezygnowana poszukiwaniami wracam do hotelu godząc się z myślą, że albo będzie Chińczyk w Maroko albo słaba restauracja marokańska z pomocą nadciąga Ola, która ma wyszukaną restaurację. Czasu mało, lokal kawałek od naszego hotelu. Mój kolega, jak dziecko we mgle, nie wie, że może zapytać o adres (tłumaczy mi, że nikt w Maroko nie posługuje się numerami i nazwami ulic!!!, potem nie potrafi zatrzymać taksówki, bo to jednak tylko 800 metrów i nikt nas nie chce zabrać…, wreszcie kiedy czasu nam brak on życzy sobie orzeszki prażone, życzy sobie, bo nie ma drobnych i ja mimo tego, że też ich nie mam płacę za orzeszki, które on głęboko chowa w swojej torbie). Wieczór cudów, restauracja  jest w starym forcie jeszcze poportugalskim, już z zewnątrz wygląda lepiej niż wszystkie sześć lokali, które dopiero co odwiedziłam, a wnętrza jeszcze milsze. Pan manager tylko przez chwilę ma problem z miejscami dla całej grupy, które za chwilę się znajdują, zabiera mnie do kuchni, gdzie pokazuje potrawy i pozwala mi nawet popróbować. Zostajemy tutaj, moja głowa w tym jak zaprosić grupę na kolację marokańską a nie chińską…

Udaje się bez trudu, ważniejsze jest być razem na koniec niż 12 tajin z kolei. Dlatego ruszamy wspólnie busem do restauracji. I to był najlepszy możliwy wybór. Jedzenie jest przepyszne, klimat niesamowity, akurat na pożegnanie się z Maroko.

Było świetnie.