Jak to jest zajrzeć żółwicy pod ogon

Kostaryka jako jedno z niewielu miejsc na ziemi słynie z ogromnych żółwic morskich, które po przebyciu dziesiątek setek kilometrów wychodzą na tutejszych plażach na ląd, by złożyć tu swoje jaja. To mój już trzeci pobyt w Kostaryce. Podczas pierwszego dawno temu nie byłam na wybrzeżu północnym, skoncentrowaliśmy się tylko na stolicy i wulkanach, ponieważ była to miesięczna trasa po wszystkich krajach Ameryki Środkowej i czas był ściśle podporządkowany pod plan całej wyprawy. Za drugim razem wyjazd poświęcony był w całości Kostaryce, ale niestety odbywał się w lutym, czyli mimo naszej obecności w Parku Tortuguero uchodzącym za najlepsze miejsce do obserwacji żółwic nie mieliśmy takiej możliwości, ponieważ sezon zaczyna się w ostatnich dniach czerwca i trwa do września.

Tym razem jednak wszystko zostało tak zaplanowane, by być właśnie o czasie we właściwym miejscu. Rezerwując pobyt w Parku Tortuguero, który rządzi się własnymi zasadami i preferuje pobyt swoich gości na zasadzie pakietów organizowanych i sprzedawanych przez hotel aniżeli indywidualne rezerwacje na portalach rezerwacyjnych.

Jak dotrzeć do żółwi?

Wcześniej już jednak zapoznałam się dokładnie z informacjami zamieszczonymi na stronie naszej lodży, wypytałam o szczegóły proponowanych atrakcji jednak nikt nie wspominał o żółwiach. Dopiero zupełnie odrębny watek korespondencji wyjaśnił dlaczego. Oficjalny sezon na żółwie zaczyna się od 1 lipca, a nasz pobyt zarezerwowany był od 26 do 28 czerwca, czyli przed sezonem, hotel nie organizuje wycieczek ani nie pośredniczy w sprzedaży tych wycieczek przed sezonem i wszystko jasne. Pani z działu rezerwacji była jednak na tyle uprzejma, że podesłała mi cały arkusz zasad obowiązujących podczas takiego safari:
– należy ubrać się na ciemno, preferowane kolory to czarny lub granat, by nie przestraszyć jasnymi kolorami zwierzaków,
– zaleca się nieużywanie sprayu na komary i perfum ani kremów,
– ponieważ spacer odbywa się po plaży należy ubrać odpowiednie buty zalecane obuwie zamknięte,
– nie jest to wyprawa rekomendowana dla dzieci, gdyż odbywa się późno, mogą się nudzić i przeszkadzać innym,
– oczywiście wskazany spokój, cisza i skupienie,
– bezwzględny zakaz robienia zdjęć oraz filmowania,
– nie należy jeść ani pić
– i jeszcze kilka innych podobnych wskazówek.

Daremna nadzieja

I choć trudno mi było się pogodzić, że i za trzecim razem może się nie udać zobaczyć żółwie, dopuszczałam taką myśl.

Jednak jak tylko pojawił się cień nadziei nie mogłam sobie odmówić by nie zacząć drążyć tematu. Pani przewodniczka przypisana do naszej grupy a odbierająca nas jeszcze z drogi zapytana o żółwie szczęśliwie poinformowała nas, że pierwsze już pojawiły się na plażach. Od razu także zastrzegła, że hotel nie robi póki co żadnych wypraw, ale w miasteczku przy bramie wejściowej do parku znaleźć można lokalnych przewodników, którzy po wcześniejszym umówieniu się organizują takie spacery.

Światełko w tunelu

Na miejscu okazało się, że przewodnik pojawia się (nie wierzę, że całkiem przypadkowo) w hotelu w okolicach obiadu i droga do miasteczka jest o wiele krótsza. Owen od razu ochoczo przytaknął na propozycję wspólnego podglądania żółwi, w dużej mierze powtórzył znane mi już zasady, podał swoją cenę i przyklepaliśmy deal. Niestety pogoda popsuła nasze plany i moje marzenia o żółwiach tej nocy spełzły na niczym.
Ponownie mieliśmy spróbować następnej nocy. Deszcz tym razem przeniósł się na poranek i pogoda wytrzymała. O 21:30 byliśmy umówieni w recepcji. Owen miał krótkie spodenki, długi rękaw i mocne trekkingowe buty, poza tym latarkę i telefon, czapeczkę. My, czyli 7-osobowa grupa staraliśmy się ubrać możliwie jak najczarniej by podążać za wymaganiami parku.

Ruszyliśmy w stronę plaży, z daleka w ciemnościach widać było przesuwające się cienie innych sylwetek. Jednak i tak niewielkie to były ilości w porównaniu z sierpniem, na kiedy przypada szczyt sezonu. Wtedy podobno grup jest o wiele więcej i panują też inne zasady podglądania żółwi.

Miejscowy przewodnik zgarnia nas do jednej grupy. Mamy międzynarodowy skład: rodzinka z Hiszpanii z dwójką dzieci, para z Ameryki, ja z Polski.

Spacer czy bieg po plaży?

Gotowi i podekscytowani przysłuchujemy się pogadance i ruszamy. Przewodnicy, bo kilku dzisiaj wyrusza z Klientami na plaże mają telefony komórkowe ale starają się ich używać tylko w wyjątkowych sytuacjach, natomiast każdy z nich posiada latarkę ze światełkiem czerwonym stałym i mrugającym by z daleka oznajmiać czy coś mają, czy jednak nic. Zatem i my wreszcie wchodzimy na plażę, pogoda jak z bajki, na niebie same gwiazdy, są tak blisko, że można je zrywać niczym owoce z jabłoni. I do tego księżyc w pełni, noc bardzo jasna. Dla nas warunki do obserwacji bombowe, dla żółwic podobno nie najlepszy czas, bo pamiętamy z wczoraj że wolą, kiedy jest ciemno a najchętniej leje ulewny deszcz.

Co robić, gdy jest za gorąco?

Nie tracimy jednak rezonu i maszerujemy, już po dwóch minutach wiemy, że to bardzo ciepła noc, klei się nam wszystko do ciała, a moje kalosze na plaży w tym upale, nic chyba nie muszę dodawać. Owen wcale nie spaceruje po plaży tylko dziarskim krokiem przemierza kolejne dziesiątki metrów w poszukiwaniu żółwic. Natrafiamy na świeżo złożone jaja, wielki dół, widoczny ślad na piachu, pewnie dopiero co żółwica wróciła do morza, spóźniliśmy się, jednak to dobry znak, znaczy, że należy iść dalej, czekać i szukać. Posapujemy, od godziny niemal biegniemy po plaży, Owen wyprzedza nas z nakazem byśmy zostali i poczekali, oddala się o jakieś 100 może 200 metrów, widzimy go cały czas, wraca dość poruszony, obstawiamy żółwia, niestety to tylko… krokodyl. Po raz kolejny w słonej wodzie, a teraz wręcz na plaży podobno ogromny, przestraszył i to niemało, dwójkę wolontariuszy śledzących jak my żółwie, którzy niespodziewanie omal nie nadepnęli na krokodyla maszerując w poszukiwaniu żółwi. Zresztą w popłochu zebrali swoje miarki i plecaki i wycofują się idąc ku nam, widać ich przerażone miny i zupełny brak świadomości tego, co i gdzie można tutaj spotkać.

Kolejne grupy, które napotykamy z wielką ciekawością wysłuchują opowieści o krokodylu i kiedy my wycofujemy się oni idą dalej. Na szczęście, podobno krokodyla widzieli już tylko jak chował się do wody, ale kilkaset metrów dalej natknęli się na żółwicę.

Wow, jest żółwica

Owen odbiera telefon, tłumaczy nam, że jest żółwica, natomiast musimy się cofnąć. I jest to dobra wiadomość, ale oczywiście cel jest jeden – zobaczyć żółwie jaja. By było szybciej przez dziurę w ogrodzeniu Owen zabiera nas na … pas startowy tutejszego małego lokalnego lotniska i teraz to już nie tylko szybko idziemy, ale wręcz biegniemy do żółwi. Dobrze powiedzieć biegniemy, kalosze, kurtki, co niektórzy brzuszek, a do pokonania kilometr. Docieramy na miejsce z wielkim niepokojem, że już po wszystkim, a tu się okazuje, że żółwie trzymają jednak fason i nawet jaja składają powoli.

Dopiero teraz, kiedy my wyrównujemy oddech i oganiamy się od robactwa, które jak do lepu lgnie do naszej spoconej skóry, okazuje się, że każdy etap składania jaj trwa około 20-30 minut – i po co było się tak spieszyć? Nie przy każdym możemy być bardzo blisko. Teraz przed nami 12 innych osób, które jak my czekają obserwując co się dzieje.

Żółwica wyszła już z wody, wygrzebuje teraz dołek w piasku. Jak tylko przesunie się nad dziurę i zacznie składać jaja to będzie ten moment kiedy wolno nam podejść i oglądać.

I wreszcie możemy, niesamowite; przewodnik kuca a nas ustawia obok siebie w półkolu, pozwala nawet dotknąć tylniej nogi odchylając ją by móc zobaczyć jak okrągłe jaja wielkości piłeczki do golfa albo ping-ponga, bo miękkie wpadają jedno za drugim do ogromnego dołu. Szacuje, że żółwica złoży około 120 jaj, zatem mamy chwilę czasu. Żółwica wydaje się nie robić zbyt wiele z naszej obecności, całkowicie pochłonięta składaniem jaj nawet nie drgnie.

Czar składania jaj

Musimy ustąpić miejsca kolejnej grupie, ale zaraz wracamy na miejsca i znowu nasza kolej. Następnie po około 20 minutach żółwica zaczyna zakopywać jaja, z wielka mocą i ogromnym rozrzutem przesuwa piasek nagarniając go tylnimi nogami i przykrywając jaja. Stoimy w wielkim półokręgu obserwując bacznie co będzie działo się dalej.

Wybija godzina 24:00, jak w „Kopciuszku” przewodnicy zerkają na zegarki w popłochu, że właśnie skończył się urzędowy czas ich pobytu na plaży, jednak po konsultacjach możemy zostać jeszcze 10 minut. Nie doczekamy jednak do powrotu żółwicy do wody, szkoda.

Wracamy cali w skowronkach, spełnia się marzenie kolejne: żółwica widziana z tak bardzo bliska przeszła moje oczekiwania. Warto było tu przyjechać, moknąć przez pół dnia, nawet teraz zasapać się biegnąc do żółwicy – to unikatowe przeżycie. Z rumieńcami na polikach wracamy do lodży.

Apetyt na Kostarykę


  • udostępnij:

One Comment Add yours

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *