Na niemal każdym naszym wyjeździe towarzyszy nam wizyta w lokalnej wiosce. I tu bywa różnie. Czy lokalna znaczy autentyczna? Czy raczej nastawić się mamy na skansen z poprzebieranymi tubylcami, którzy będą dla nas tańczyć i śpiewać?
Aranżowane wizyty
Niestety smutna prawda jest taka, że wpisane w program wizyty w wioskach najczęściej są wcześniej aranżowane. Nie ma tam przypadkowości czy autentycznego życia. Ale łatwo jest to wytłumaczyć — w tych wioskach na pokaz, tubylcy żyją z podejmowania gości. Przyozdabiają się piórkami i wkładają swoje tradycyjne stroje. W zanadrzu przygotowane mają popisowe tańce i śpiewy, a na koniec nawet sklepik, czyli to, co turyści kochają najbardziej.
W takiej wiosce jest najczęściej przewodnik, który oprowadzając grupę po kolejnych „stacjach” demonstruje wiele z tutejszych zwyczajów. Opowiada o miejscowych tradycjach i pokazuje elementy stroju. A turysta jest przeszczęśliwy, bo wszystkiego można niemal dotknąć, nikt nie chowa się sprzed obiektywu, zdjęć można robić do woli. Często mieszkańcy takiej wioski dokładnie wiedzą, jak i gdzie należy stanąć, by zdjęcia były w dobrym świetle.
Toleruję te wizyty, bo wiem, że są częścią świata turystycznego. W wielu miejscach to naprawdę bardzo starannie przygotowanym show. W wielu miejscach na świecie są niebywale ciekawą atrakcją podczas poznawania danego kraju.
U brazylijskich Indian
Pamiętam Indian nieopodal Manaus w Brazylii, którzy podejmowali nas przekazując sobie sygnały dźwiękowe, informujące o tym, że grupa białych nadciąga. Zaglądaliśmy tam zawsze przed zmierzchem. Od przystani wzdłuż ścieżki powbijane były płonące pochodnie, wódz siedział na swym tronie i witał serdecznie każdego z nas. Kolorowe kobiety wraz z liczną gromadką dzieci zadbały o mały poczęstunek, a mężczyźni zdradzali tajniki polowań i ziołolecznictwa. Dla śmiałków była nawet wizyta u szamana. Na koniec tańce i śpiewy, oczywiście także pląsy razem z gośćmi.
Indianie w Panamie
Bardzo podobnie, aczkolwiek już bez tak wielkiego rozmachu i tego egzotycznego klimatu wyglądała wizyta w wiosce Indian w Panamie. Pamiętam upał, ale i pyszne owoce podane w ekologicznych miseczkach i smażoną rybę. Największą atrakcją w wiosce była małpka, którą malcy tulili niczym kotka.
Pływające wyspy Uros
W Ameryce Południowej uwielbiam każdorazowo wizyty w wiosce na wyspach z trzciny totora na Jeziorze Titicaca nieopodal Puno. I co z tego, że codziennie rano, zanim dotrą tam turyści, to łódki przewożą rumiane kobiety w swoich cudnych kolorowych „tłustych” spódnicach? A także barwnych mężczyzn, którzy z kolorowymi torebeczkami na liście koki przewieszonymi przez ramię zabawiają potem kolejne grupy przyjezdnych. Łatwo sobie wyobrazić, że życie na pływających niczym tratwy wyspach jest niemal niemożliwe. Ale to jeden z bardziej widowiskowych punktów programu w Peru (dziewczyny płynnie po polsku śpiewają „Sto lat” i „Szła dzieweczka”!).
Jak jest w Azji?
W Azji, poza aranżowanymi wizytami w wioskach kobiet Żyraf na północy Tajlandii czy w Birmie, albo w plemionach w Wietnamie zamieszkujących okolice górskiej wioski Sapa, które do bardzo spontanicznych nie należą, jest szansa na autentyczność podczas wielkich lokalnych targowisk. Te odbywają się zgodnie z ustalonym kalendarzem w konkretnych dniach tygodnia i tam przychodzą zarówno w roli sprzedających, ale i kupujących miejscowi ubrani w swoje cudne tradycyjne szaty. W szczególności kobiety, które mają wspaniałe barwne stroje i całe sterty owoców lub warzyw.
Ustawki w Afryce
Wiele wiosek to Afryka i tu często gołym okiem widać te ustawki pod turystów. Miejscowi często ze zblazowaną miną czekają na kolejną grupę, którą należy obsłużyć. Wkładają na siebie często co bardziej ekscentryczne rzeczy — np. fragmenty klawiatury, uschnięte kolby kukurydzy, fragmenty agrafek, czy gwoździe w uszy (Etiopia), byle tylko przykuć uwagę turysty. Nie widać w nich radości życia ani chęci nawiązania kontaktu, ot nudna codzienna praca.
Ale w tej samej Afryce zdarzają się wioski skanseny, gdzie można zobaczyć naprawdę bardzo starannie przygotowane żywe muzeum. Uwielbiam wizyty w Namibii w wioskach ludu Damara, czy w wiosce na Caprivi Strip, w których poza całą zaangażowaną wioską i starannych strojach, widać kawał życia miejscowych. A żywiołowe tańce na koniec nie pozostawiają wątpliwości, że to naprawdę duży wysięk i sporo chęci, by się tak pokazać.
Prawdziwe wioski
Ale ja i tak najbardziej cenię sobie i uwielbiam wizyty w wioskach przydrożnych. Bez żadnych ustalonych wcześniej terminów, bez miejscowego przewodnika, takie po prostu bardzo spontaniczne. Oczywiście, nie zawsze się da, nie wszędzie chcą nas zaprosić do środka. Rozumiem to i szanuję. Wtedy kończy się na miłej wymianie zdań przy płocie. Najczęściej jednak, od słowa do słowa i bariery się przełamują. Kobiety bywają zazwyczaj bardziej ufne niż mężczyźni. Starają się pokazać swój dom, pokazać z dumą kuchnię i pokoiki dla dzieci. Zdarza się, że bywa agresywnie, najczęściej wtedy, kiedy łamie się zakaz nierobienia zdjęć.

Kiedyś żałowałam, że umkną mi chwile i momenty, obrazy, które tak bardzo bym chciała sfotografować. Teraz łatwiej się z tym godzę. Rozumiem, że mogą nie chcieć. Ważniejsze dla mnie stało się obcowanie z ludźmi niż ich fotografowanie.
Wioska na rzece Orinoko

To podczas wizyty w wiosce na rzece Orinoko w Wenezueli zatrzymaliśmy się w zupełnie nieopisanej wiosce. Nasz przewodnik nie chciał tam stawać, ale go zaskoczyliśmy naszą twardą decyzją. Z brzegu nieśmiało machały do nas dzieci. Mam ten obraz stale przed oczami: kilka hamaków nad mokrą ziemią, małe dzieci, kaczuszki, szczeniak i kilka kotów bawiących się w kałużach. Dziurawy dach nad hamakami, strugi deszczu przeciekające i podmywające całe domostwo. Tu nikt nie był „przebrany”, wszyscy byli rozebrani do pasa, w spódniczkach kobiety, na golasa dzieci. Przyjęli nas tak bardzo serdecznie, tak po ludzku. Nie mieli nic, a poczęstowali nas bananami, które zawieszone pod dachem były ich jedzeniem pewnie na dzisiaj.
Na Madagaskarze
Równie serdecznie gościliśmy się w wiosce na Madagaskarze, pośród baobabów i wypalonych łąk. W drodze pomiędzy Morondavą a Bekopaką stała jedna mała chatka. Jak się okazało, dopiero co odbudowana, po tym, jak pożar w nocy przed tygodniem zajął i strawił poprzednią.
W chatce była tylko kobieta z maleńkim dzieckiem, wyszła nam naprzeciw i serdecznie zaprosiła do środka, pokazała nam palenisko z jednym garnkiem, kilka sukienek, kosz na warzywa, skromny siennik i tyle. Odjęło nam mowę, serce ścisnęło gardło. Jedna taka wizyta warta była więcej niż trzy skanseny.
W wiosce Afarów w Etiopii

Długie negocjacje i pokrzykiwania towarzyszyły naszej wizycie w wiosce Afarów w Etiopii. To lud pustyni, zajmujący się wydobyciem soli. Kobiety, które najbardziej nas ciekawiły, w swoich ciemnych strojach i z piękną biżuterią, a przede wszystkim finezyjnymi fryzurami były takie wyjątkowe. Niestety całkowicie podporządkowane mężczyznom. I choć widać było, że same kobiety chętnie pokazałyby nam swoje domy i pochwaliły się dziećmi, jak tylko pojawili się mężczyźni żądający pieniędzy i wygrażający nam przed nosem swoimi kijami atmosfera sielanki prysła natychmiast.
Jakie są autentyczne wioski? Te autentyczne wioski nie są fotogeniczne. Są zwykłe, często skromne, niekolorowe, położone przy drogach albo nad rzeką. Tu tętni codzienne życie. Nikt nie czeka na turystów, nikt się za nimi nie rozgląda. Nikt też nie wie jeszcze, że można żądać pieniędzy za zdjęcia z nimi przed własnym domem.
W takich miejscach czuję się najlepiej, bezpiecznie i spokojnie. Bez aparatu za to z serdecznością.
One Comment Add yours